155. Śmierć Jezusa (Mt 27,45 -50)
Od godziny szóstej mrok ogarnął całą ziemię, aż do godziny dziewiątej. Około godziny dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: «Eli, Eli, lema sabachthani?», to znaczy Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? Słysząc to, niektórzy ze stojących tam mówili: «On Eliasza woła». Zaraz też jeden z nich pobiegł i wziąwszy gąbkę, napełnił ją octem, włożył na trzcinę i dawał Mu pić. Lecz inni mówili: «Poczekaj! Zobaczymy, czy przyjdzie Eliasz, aby Go wybawić». A Jezus raz jeszcze zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha.
Komentarz: Gdy ukrzyżowano Jezusa, ziemię ogarnął mrok. Nie było to zwykłe zjawisko. Cała przyroda, kosmos, zachowywały się inaczej, niezgodnie z prawami natury, które nimi rządziły. Jak wielka to była sprawa, jakie moce zostały poruszone, skoro księżyc pojawił się naraz na horyzoncie i szybko przemieszczał się po niebie. Słońce zakryła ogromna chmura. Wkrótce całe niebo stało się czarne i pojawiły się gwiazdy. Zapadła głucha cisza. Po chwili dało się słyszeć odgłosy zaniepokojonych zwierząt. Bydło ryczało, ptactwo siadało na ziemi, kryło się, uciekało. Ludzi ogarnęła trwoga. Na Kalwarii część zalęknionych ludzi nawróciło się dzięki tym zjawiskom. Ciemność trwała prawie trzy godziny. Potem księżyc zwrócił się ku zachodowi i szybko przemieścił się, chowając za horyzontem. Chmura również odpłynęła, zniknęły gwiazdy. Zrobiło się jaśniej, jednak słońce pozostało dziwnie czerwone.
Jezus wisiał na krzyżu, cierpiąc niewymowne męki. Modlił się, ofiarowywał Bogu, wstawiał się za światem. W pewnym momencie spojrzał na Matkę i Jana. Maryja pełna bólu, lekko pochylona, cała blada, z oczami zaczerwienionymi od płaczu, podtrzymywana była przez inne niewiasty. Jan przeraźliwie smutny, ze łzami na policzkach, patrzył na swego umiłowanego Nauczyciela. Wtedy Jezus cicho, ale z miłością rzekł do Matki: „Oto syn twój”. Do Jana zaś powiedział: „Oto Matka twoja”. Te proste słowa jasno określały relacje Maryi z Janem oraz – poprzez niego – ze wszystkimi ludźmi na świecie.
Umierając, Jezus nadal myślał o tych, których kochał. Pomyślał o swej Matce, która po Jego śmierci będzie potrzebowała opiekuna, by nie stać się, jak wiele wdów i osamotnionych matek, żebraczką. Chciał, by w następnych latach życia miała zapewnioną nie tylko opiekę, ale i miłość najbliższych, by była nimi otoczona. Ukochanemu Janowi zaś pozostawił tę, która była Mu najdroższa. Najbardziej umiłowany uczeń został obdarzony tak wielkim zaufaniem, wyróżniony wielką łaską opieki nad Matką Bożą. Maryja na słowa Jezusa osunęła się osłabiona na ręce niewiast. Jan starał się powstrzymywać łzy. Tak wiele chciał powiedzieć Jezusowi, ale nie potrafił.
Jezus natomiast przeżywał całkowite opuszczenie. Ogarniało Go zwątpienie. Musiał przecież doświadczyć wszelkiego cierpienia ludzkiego, by człowieka od niego uwolnić. O, ileż sił wyjednywał tym, którzy doświadczać będą zwątpień wiary w chwilach trudnych, szczególnie w chwili śmierci. Jezus wziął na siebie to osamotnienie, opuszczenie, ciemności ogarniające duszę, przerażenie chwytające serce. On to wszystko wycierpiał – cały ból jakiego doznawała ludzkość od początku istnienia i doświadczać będzie do swego kresu. Jezus przejął cały ciężar grzechów ludzi.
A kiedy to uczynił, gdy wszystko zostało przybite do krzyża, kiedy kielich goryczy przepełnił się, bo każdy grzech, słabość ludzka, nawet najdrobniejsze przewinienie, zachwianie się, zostały przez Jezusa wycierpiane; kiedy oddał człowiekowi wszystko, nawet swoją Matkę, wtedy wypowiedział znaczące słowa: „Wykonało się”. Oznaczało to, że wszystko, co Bóg Ojciec zaplanował wobec Niego, cała misja z jaką przyszedł na ziemię, zostało wypełnione do końca. To, co było zapowiedziane przez proroków, spełniło się co do joty. Żadna litera w Prawie nie została zmieniona, a wszystko – poprzez wypełnienie się – niejako poświadczone, utwierdzone w prawdzie.
Zaraz potem Jezus zawołał: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego”. Słowa te niosą pewną prawdę, którą często traktujemy bardzo powierzchownie. Jezus powierzył w ten sposób Bogu siebie całego, całe swoje jestestwo. Jakby na powrót oddał siebie Ojcu, złączył z Nim. I chociaż ciało pozostawało jeszcze przez trzy dni na ziemi, duch Jezusa, Jego istota, należały już całe do świata duchowego. Łączyły się z Ojcem. Jeszcze nie w pełni – bowiem ciało musiało zmartwychwstać, zostać uwielbione, połączyć się z duchem. Dopiero wtedy mogło nastąpić to cudowne złączenie, zjednoczenie, zlanie się istoty Boga Ojca z istotą Jezusa – Syna. A połączyła je Ich miłość, która jako Duch Święty zstąpiła potem na apostołów, by kierować Kościołem. Miłość zatem jest zjednoczeniem Osób Boskich i jego przejawem. Wylewa się jako Duch jednoczący Mistyczne Ciało Chrystusa w jeden Kościół. Zjednoczenie bowiem rodzi jedność. Rozłam – podziały.
Jezus oddał ducha. Skłonił głowę i zawisł w bezruchu. Straszliwy ból – niby miecz – przeszył serce Maryi. Zemdlona osunęła się na ręce niewiast i Jana. W swej boleści była bardzo spokojna, jednak z całej Jej postaci biło cierpienie tak ogromne, że w ludziach nawet mniej wrażliwych budziła litość i współczucie. Całe cierpienie miała ukryte w sercu. Zachowywała godność w tym bólu, chociaż chwilami targały Nią straszne emocje, rozpacz, zwątpienie. Łzy cisnęły się do oczu, ale cierpiała w milczeniu. Była pełna godności królewskiej. Ból Jej nie złamał. Otworzył serce na ludzi.
Dzisiaj rozważamy bardzo smutny, a zarazem niezmiernie ważny fragment. Prośmy Ducha Świętego, by sam poprowadził te rozważania. By serca nasze stały się jeszcze wrażliwsze na słowo, aby je dobrze rozpoznawały, rozważały i zapraszały do swego życia. Niech On – Duch miłości Trójcy Świętej wylewa się na nas, wypełniając tą niepojętą Boską miłością. Aby ona nas prowadziła i zapewniała o swojej obecności, by nas kształtowała, umacniała, dawała poznanie.
Niech Bóg błogosławi nas na czas tych rozważań.