179. Droga krzyżowa (Łk 23,26-32)
Gdy Go wyprowadzili, zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola, i włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem. A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: „Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły”. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?” Przyprowadzono też dwóch innych – złoczyńców, aby ich z Nim stracić.
Komentarz: „Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?” Jezus – drzewo życia. Izrael – odrośl uschła. Smutny jest los Izraela. Naród wybrany przez Boga. Prowadzony przez wieki. Otrzymywał pouczenia, przykazania, wskazówki. Bóg dawał dowody swojej opieki. Chronił, stawał w obronie. Dokonywał cudów, czynił znaki. Powoływał proroków i przez nich objawiał swoją wolę. W sposób wręcz cudowny okazywał swoją moc, siłę, potęgę, mądrość, wierność. Był jak ojciec i jak matka dla swojego narodu. Przemawiał czule, niczym do dziecka, a gdy trzeba było, wyraźnie dawał do zrozumienia, co Jego lud czynił źle. Strofował go i ostrzegał przed konsekwencjami. Nieustannie był przy swoim narodzie. Każdy jego krok uprzedzał. Przygotowywał do przyjścia Mesjasza.
Kolejne pokolenia wzrastały, były formowane, by z konkretnego rodu mogła narodzić się Matka Mesjasza. To nie był zwykły ród, to nie byli zwyczajni ludzie. Matka Zbawiciela musiała posiadać konkretne cechy, by móc opiekować się Mesjaszem, wychowywać Go. By towarzyszyć Mu przez całe życie i stawać się w pełni godną miana Jego Matki. By w chwili najważniejszej stanąć na wysokości zadania i wypełnić je do końca.
Cała historia Izraela do czasów Chrystusa wiąże się z Bogiem, który poprzez ten naród daje się poznać całej ludzkości. Całe objawienie następuje w tym narodzie! Można by powiedzieć, że ten naród przyniósł ludzkości Boga, ten naród Boga przedstawił. Jednak co zrobił dalej? W chwili, gdy następuje przełom, cudowny zwrot w dziejach całej ludzkości, naród ten odwraca się, odrzuca pełnię objawienia! Tę pełnię objawienia przejmują ludzie różnych narodowości i niosą ją dalej. Następuje wylew Bożego miłosierdzia na całą ziemię i wszystkie dusze zostają nim objęte. Wszyscy stają się ludem wybranym, umiłowanym i zbawionym. Oczywiście, jeśli przyjmą tę łaskę z nieba. To, co było dorobkiem, dziedzictwem jednego narodu, to, co było jego bogactwem, co wyróżniało go spośród innych, teraz stawało się własnością każdego, kto przyjął z wiarą wieść o zmartwychwstaniu Jezusa i pokonaniu grzechu. Z tego jednego pnia, jakim jest Chrystus, naraz zaczęły w szybkim tempie wyrastać nowe pędy, gałęzie wypuszczały liście, następne pędy, młode gałązki. I tak w krótkim czasie wyrosło bujne drzewo, gdzie oczy cieszyła zdrowa, soczysta zieleń, mocne, giętkie gałęzie, kwiaty na gałęziach, a potem owoce.
Niestety to, co wyrastało niejako wraz z tym pniem, co wydawało się nierozerwalnie z nim związane, zaczęło usychać. Żydzi sami odcięli się od wiary w Jezusa Chrystusa. Oni Go zabili, chcąc w ten sposób uciszyć Go i stłumić własne sumienia. Niestety odrzucając Jezusa jako Mesjasza, jako Boga, odcięli swoją gałąź od życiodajnego drzewa. Ich gałąź uschła! Żyją nadal tą myślą o Mesjaszu, jak za czasów Jezusa, czekają, wyglądają. Niestety zatrzymali się w swoim rozwoju. Zamknęli się w swojej religii, nie otwierając na światło Ducha Świętego. Skostnieli. Brakuje ich wierze życia! Wraz z odrzuceniem Jezusa – Boga, odrzucili nowe tchnienie, nowe życie, powiew Ducha, odżywcze soki. Dalsze dzieje ich narodu mówią same za siebie.
Konsekwencją takiej decyzji może być tylko cierpienie. I rzeczywiście cierpienie dotyczy całego narodu. I trwa przez wieki. Jest ono z jednej strony wynikiem ich postępowania, a z drugiej jest przejawem Bożego miłosierdzia. Bowiem poprzez cierpienie człowiek może zmniejszyć ostateczne skutki swojej niewierności w stosunku do Boga. Bóg przecież kocha po wieczność, inaczej nie można by nazwać Jego uczucia miłością. Umiłowanie tego narodu nie skończyło się z chwilą zabicia Jezusa przez ukrzyżowanie. Bóg nadal kocha, tak jak ojciec miłosierny z przypowieści kochał swego marnotrawnego syna. Syn musiał doznać cierpienia, by wrócić do ojca i uznać swój grzech. Ojciec czekał cały czas na niego. Choć swoją część, jaką dostał od ojca, zaprzepaścił, to po powrocie otrzymał pierścień na palec, przywrócone zostało synostwo, a przez to i całe dziedzictwo. Choć straszne są słowa:, „Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?”, to jednak biorąc pod uwagę nieskończoną miłość i miłosierdzie Boże, można mieć nadzieję, że i suchą gałąź Bóg cudem przywrócić może do życia. Niepojęta jest wielkość Bożej miłości, niezgłębione jest Jego miłosierdzie.
My, którzy cieszymy się mianem dzieci Bożych, którzy przyjęliśmy Jego zbawienie, nie czujmy się już usprawiedliwieni. My również powinniśmy być czujni, bowiem suchą gałąź oznaczać może każda dusza, która nie czerpie soków ze swego drzewa. A taką gałęzią są dusze, które nie słuchają Słowa Bożego, nie czerpią życia z Eucharystii, nie karmią się Świętym Pokarmem, nie żyją przykazaniami Bożymi, dla których Ewangelia nie jest wyznacznikiem życia, drogi, celu. Choć może nie tak czynnie, jak zrobili to Żydzi, to jednak takie dusze odcinają się od swego drzewa. Stają się suchymi gałęziami, a ich los będzie taki, jaki spotyka wszystko, co martwe – ogień. Zatem starajmy się o ciągłą łączność z Jezusem, o ciągłe przynależenie do swego Pnia. Czerpmy życie dzięki tej łączności, odnawiajmy stale swoje dusze, umacniajmy się Bożym Pokarmem, słuchajmy i bądźmy posłuszni Słowu, a staniemy się wszyscy razem wybujałym drzewem, którego konary sięgać będą nieba.
Niech Bóg błogosławi nas na czas tych rozważań.
Trafiłam na ten fragment w momencie kiedy przeżywam kryzys w relacji z partnerem, który mnie zranił. Mam wątpliwości czy powinnam kontynuować naszą relację. Fragment w którym Jezus zapłakał przyniósł mi pewne ukojenie. Mimo to nie wiem czy powinnam zapowiedzi ciężkich chwil traktować jako zapowiedź końca, czy zapowiedź ciężkiej pracy w odbudowie. Docenię każdą odpowiedź i podpowiedź.
Czytałam wiele rozważań,i nawet są ciekawe,ale mam jedno zastrzeżenie. Wiem że pycha jest zła, ale dlaczego mamy uznawać się za nicość,za nic nie wartych? Dlaczego mamy mieć niską samoocenę? Bóg nas kocha, a jeśli kogoś kochamy,to czy nie chcielibyśmy żeby kochana przez nas osoba była osobą pewną siebie, kochała też i siebie (nie tylko innych) i dbała nie tylko o potrzeby innych ale swoje własne też? To prawda że pycha to grzech, ale nie zgodzę się z tym żeby miłość też i do siebie,nie tylko do innych była czymś złym.(mówię tutaj o zdrowej miłości do siebie). Czy to nie jest takie popadanie ze skrajności w skrajność?