184. Po śmierci Jezusa (Łk 23,47-49)
Na widok tego, co się działo, setnik oddał chwałę Bogu i mówił: „Istotnie, człowiek ten był sprawiedliwy”. Wszystkie też tłumy, które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo, wracały bijąc się w piersi. Wszyscy Jego znajomi stali z daleka; a również niewiasty, które Mu towarzyszyły od Galilei, przypatrywały się temu.
Komentarz: Śmierć Jezusa przyniosła nawrócenie wielu duszom. Nawet po śmierci Jezus przyczynił się do przejrzenia wielu serc. Zjawiska, jakie towarzyszyły temu wydarzeniu, skłaniały do refleksji i do zrewidowania swoich poglądów oraz postaw. Szkoda, że potrzeba było aż śmierci, by tak się stało. Jednocześnie można by rzec, iż Jego śmierć była błogosławieństwem dla wielu, wielu dusz. Należałoby rozważać nieskończoną miłość Stwórcy do swojego stworzenia, który oddał wszystko, nawet życie, by Jego stworzenie mogło prawdziwie i szczęśliwie żyć.
Śmierć Boga nie mogła przejść cicho, niezauważalnie. Przecież to Pan nieba i ziemi, Władca wszechświata konał! Ten, który wszystko stworzył i wprawił w ruch, który tchnął życie we wszelkie stworzenie, od którego wszystko zależy i który jest źródłem tego życia, którego spojrzenie podtrzymuje cały wszechświat, a który jest w mocy jednym aktem woli wszystko unicestwić, widząc tak wielką niewdzięczność człowieka i ciągłe uleganie złu, mógłby na przykład stworzyć świat od nowa, ten odsyłając do nicości. Mógłby! Więc dlaczego tego nie uczynił? Jest tylko jedno wytłumaczenie: bo Bóg jest miłością, bo kocha człowieka i całe swoje stworzenie niepojętą Boską miłością. A w prawdziwej miłości nie ma unicestwiania kogoś lub czegoś, co jest niewygodne. Byłoby to zaprzeczeniem miłości.
W miłości jest wyrozumiałość, przebaczenie i miłosierdzie. Choć na śmierć zasłużyła sobie każda dusza, to Jezus sam zdecydował się na śmierć za całą ludzkość, by mógł żyć każdy człowiek. Co za miłość, gdy Stwórca godzi się na niewypowiedzianą mękę za swoje niewierne stworzenie! Nikt nie potrafi kochać taką miłością, tylko Bóg, toteż niech nie dziwi nikogo reakcja stworzenia na śmierć jego Stwórcy. Poruszony został wszechświat, wszelkie moce, duch i materia! Jedni zadrżeli ze strachu, drudzy ze szczęścia zbawienia, na które czekali od wieków, jeszcze inni, ślepi do tej pory, naraz przejrzeli na oczy. Jakby łuski z nich opadły i zobaczyli prawdę lub też tej prawdzie pozwolili dojść do głosu we własnych sercach.
Śmierć Jezusa była wydarzeniem niebywałym! Odbiła się echem po krańce wszechświata, a skutki odczuwać będzie świat po wieki. Jednak pragniemy dzisiaj zwrócić uwagę na nasze zachowanie, naszą wiarę, a właściwie jej brak. Otóż „wszystkie te tłumy, które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo, wracały bijąc się w piersi.” Potrzeba było tych niepokojących zjawisk przyrody, potrzeba było niewytłumaczalnych zdarzeń zarówno w świątyni, jak i na grobach i w mieście oraz w okolicy, by ludzie przyjęli do wiadomości, iż Jezus nie był zwykłym człowiekiem. I my także oczekujemy niezwykłości, by uwierzyć. Tamtym ludziom widok męki Jezusa nie wystarczył, aby się nawrócić. Dopiero wydarzenia w chwili Jego śmierci skłoniły serca do wiary. Nasze serca są podobne.
Smutne to, iż nie wystarcza nam droga krzyżowa, męka konania na krzyżu, by uwierzyć w niepojętą, nieskończoną miłość Boga do nas. By uwierzyć Miłości. Potrzebujemy mocnych wrażeń dziejących się na naszych oczach. O, dopiero wtedy bilibyśmy się w piersi. I takie wydarzenia niekiedy Bóg dopuszcza. Jednak zauważmy, że blady strach padł na wielu. Niektórzy odchodzili od zmysłów. Były zdania, że to koniec świata. Ludzie przygotowywali się na dalsze straszne wydarzenia, często tłumacząc, że Bóg teraz ześle na nich karę za to, co zrobili. To nie był spokojny czas oglądania cudownych zjawisk, ale czas grozy, strachu, lęku o własne życie i życie bliskich, to poczucie niepewności jutra. Czy rzeczywiście chcemy przez to przechodzić, by wzrosła nasza wiara i ufność? Czy naprawdę potrzeba aż tak silnych emocji, by powiedzieć: „Prawdziwie, ten człowiek był Synem Bożym”?
My często na to czekamy. Nieraz nieświadomie, ale czekamy. Wydaje nam się, że gdybyśmy byli świadkami takich wydarzeń, jak to miało miejsce za czasów Jezusa, łatwiej byłoby nam wierzyć. Gdybyśmy zobaczyli jakiś znak z nieba, nie mielibyśmy problemów z wiarą. Gdyby na naszych oczach wydarzył się jakiś cud, bylibyśmy najgorliwszymi wyznawcami Jezusa i Jego apostołami. To jednak są tylko tłumaczenia i wymówki. Tak naprawdę nie chce nam się włożyć nieco więcej wysiłku, by wiara nasza została odpowiednio ukształtowana. Czekamy na pewne ułatwienia, a tracimy tylko cenny czas, bowiem dojrzała wiara to połączenie łaski z wolą człowieka i jego wysiłkiem, by tę wiarę pogłębiać.
Chociaż nazywamy siebie duszami najmniejszymi i chętnie przyrównujemy się do dzieci, oczywiście jeśli chodzi o stosunek duszy do Boga, to jednak nie oznacza to pójścia na tzw. łatwiznę i nie podejmowania wszelkich starań, by kształtować duszę, formować serce, doskonalić się w wierze i miłości oraz w ufności. Postawa dziecięctwa Bożego i oczekiwanie w związku z tym wszystkiego od Boga nie oznacza lenistwa duchowego, a wręcz przeciwnie. Dusze, które wchodzą na tę właśnie drogę, muszą zaangażować się całe, by prawdziwie na tej drodze wytrwać. Na to wskazują przykłady świętych realizujących tę drogę.
Módlmy się zatem do Ducha Świętego o pełne zrozumienie dzisiejszego rozważania; o siły, by przełamać własne wygodnictwo, lenistwo, ociężałość, aby pójść wskazywaną drogą. Módlmy się o wiarę i wytrwałość w tej wierze. Módlmy się o mądre podejście do wiary. Módlmy się, abyśmy nie zasmucali Boga postawą podobną do Izraelitów, którzy dopiero doświadczając grozy sytuacji, zaczęli się bić w piersi. Módlmy się i weźmy sobie głęboko do serca dzisiejsze rozważanie. Bóg będzie nam błogosławił.
Trafiłam na ten fragment w momencie kiedy przeżywam kryzys w relacji z partnerem, który mnie zranił. Mam wątpliwości czy powinnam kontynuować naszą relację. Fragment w którym Jezus zapłakał przyniósł mi pewne ukojenie. Mimo to nie wiem czy powinnam zapowiedzi ciężkich chwil traktować jako zapowiedź końca, czy zapowiedź ciężkiej pracy w odbudowie. Docenię każdą odpowiedź i podpowiedź.
Czytałam wiele rozważań,i nawet są ciekawe,ale mam jedno zastrzeżenie. Wiem że pycha jest zła, ale dlaczego mamy uznawać się za nicość,za nic nie wartych? Dlaczego mamy mieć niską samoocenę? Bóg nas kocha, a jeśli kogoś kochamy,to czy nie chcielibyśmy żeby kochana przez nas osoba była osobą pewną siebie, kochała też i siebie (nie tylko innych) i dbała nie tylko o potrzeby innych ale swoje własne też? To prawda że pycha to grzech, ale nie zgodzę się z tym żeby miłość też i do siebie,nie tylko do innych była czymś złym.(mówię tutaj o zdrowej miłości do siebie). Czy to nie jest takie popadanie ze skrajności w skrajność?