191. Wniebowstąpienie (Łk 24,50-51)
Potem wyprowadził ich ku Betanii i podniósłszy ręce błogosławił ich. A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba.
Komentarz: Postarajmy się teraz w sposób szczególny wejść w opisywaną scenę. Duchem przenieśmy się w tamte czasy. Wyobraźmy sobie wzniesienie, a na nim apostołów otaczających Jezusa. Wmieszajmy się w ich grupę. Posłuchajmy ostatnich pouczeń. Poczujmy doniosłość tego ostatniego spotkania z ukochanym Mistrzem. Niech nasze serca poczują radość z możliwości obcowania z Jezusem i smutek, bowiem, wiadomym jest, że to rzeczywiście ostatnie spotkanie. Tak jak apostołowie, całymi sobą chłońmy każde słowo Jezusa. Wpatrujmy się w Jego twarz, by dobrze zapamiętać te rysy. Zobaczmy oczy, tak pełne miłości. Ileż w nich dobroci, ileż łagodności, ileż wyrozumiałości! Słowa, które wypowiada, stają się rozkoszą dla uszu. Chwytają za serce, czynią je miękkim niczym wosk w dłoniach. Słowa, które mają dla nich wielkie znaczenie. Słowa, które stają się ciałem. Są prawdą i mocą Boga urzeczywistniają się w ich życiu. Patrzmy sercem na Jezusa, a zobaczymy więcej. Spójrzmy na całą postać. Okrywają Go lekko jaśniejące szaty. Można by sądzić, ze to słońce tak je oświetla. Jednak, jeśli dobrze się przyjrzymy, to zobaczymy, że delikatnym, nieziemskim blaskiem jaśnieje nie tylko szata, ale i twarz i dłonie i cała osoba. Mimo, że stoi tyłem do słońca, właśnie z twarzy bije piękna jasność. Cały przód powinien być w cieniu, a jest rozświetlony.
Apostołowie zdają sobie sprawę, że to już ostatnie chwile z Jezusem. Jego wygląd też zdaje się o tym przypominać. Powoli zaczyna otaczać Go Boża chwała. Objawia się to właśnie tą przedziwną jasnością otaczająca Go, ale i bijącą z Niego. Początkowo wszystko jest bardzo delikatne i ledwo zauważalne. Jezus jest dość wysoki. Wyciąga dłonie, otwiera ramiona, jakby chciał ich wszystkich otoczyć, przygarnąć. Apostołowie są zapatrzeni. Chłoną każde słowo, każdy uśmiech, każde spojrzenie. Pragnęliby tak bardzo zatrzymać Jezusa przy sobie. Ich serca biją mocno. Gdyby można było ich posłuchać, usłyszelibyśmy jedenaście wielkich dzwonów. Biją tak mocno, iż wydaje się, że za chwilę wyrwą się z piersi, by otoczyć Jezusa. Płynie z nich miłość. Jakże kochają swojego Nauczyciela! Tyle dni przeżyli wspólnie. Tyle wspólnie spędzonych chwil. Tyle miejscowości wspólnie odwiedzonych. Tyle czasu spędzonego w promieniach słońca, w skwarze. Ale i wiele wspólnych modlitw wieczorem, gdy niebo wydawało się schylać do samej ziemi, a wszystko okrywało się ciemną osłoną nocy. Ileż cichych rozmów chwytających za serce, wzruszających. Ileż wyjaśnień, pouczeń, które pobudzały serce do drżenia przed odkrywaną Bożą tajemnicą. Ileż wylanego dobra, będącego dla ludzi, którzy przychodzili do Jezusa, dowodem na obecność i opiekę Boga. Ileż wyrozumiałości, łagodności, która wnosiła w rozgorączkowane nieraz serca pokój, kojąc ból, wzburzenie, lęk. Ileż pięknej miłości, której nie znali przedtem.
Poznawali ją dopiero patrząc na Jezusa i Jego Matkę. I oni Ją pokochali, niczym swoją własną. Nie można było inaczej. Serce samo otwierało się przy Niej. Ona zaś zdawała się kochać każdego. Nigdy nie wypowiedziała słów ostrych, przykrych, bez miłości. Przy Niej każdy czuł się kochany najbardziej. Przy niej każdy czuł się trochę jak dziecko, jak mały chłopiec. Jednak dobrze im było właśnie z tym uczuciem. A potem dni pełne bólu, cierpienia, kiedy myśleli, że wszystko stracone, wszystko przepadło, kiedy wydawało się, że to koniec. Rozpacz chwytała ich serca, ból żelaznymi obręczami ściskał gardło. Nie wstydzili się płakać. To Ona ich pocieszała. Mimo, że przy Niej chcieli, starali się być mężni, by Jej pomóc znosić cierpienie, to okazało się, że to Ona była ich pocieszycielką. Ona im tłumaczyła, przypominała słowa Jezusa i pomagała uchwycić się nadziei. Przy Niej nabierali otuchy. Przy Niej wstępowała w nich ufność. Ona budziła w nich wiarę w zmartwychwstanie Jezusa. Gdy Jezus Zmartwychwstały przychodził do nich i dawał im pouczenia, niejeden raz podkreślał znaczenie swej Matki. Uświadamiał im, iż do Niej mogą zwracać się zawsze i Ona będzie ich pomocą. Jednocześnie prosił, aby kochać Ją jak własną matkę i otoczyć opieką. Teraz również stała pośród nich. Choć drobna, niższa, to w zadziwiający sposób podobna do Syna. Ta sama miłość w oczach, ten sam pokój, łagodność i dobroć. Zachwycające, a zarazem budzące szacunek piękno, które miało swoje zakorzenienie gdzieś w głębi duszy. Jezus podniósł dłonie i błogosławił każdego. Oni podchodzili, klękali przed Nim. Z oczu niejednego mężczyzny popłynęły łzy. Maryja stała przy Nim i patrzyła z czułością. Na koniec i Ją pobłogosławił. Jezus wypowiadając ostatnie słowa błogosławieństwa począł jaśnieć nieziemskim światłem, przecudownym blaskiem. Powoli uniósł się do nieba. Apostołowie w ciszy patrzyli za Nim nie mogąc oderwać wzroku. Ich serca, przepełnione miłością, wołały za swoim Nauczycielem.
Dzisiaj i my klęknijmy przed Jezusem. Włączając się w tę scenę, poprośmy o błogosławieństwo. Słuchajmy ostatnich słów Jezusa i chłońmy Jego miłość. Otwórzmy serca, byśmy poczuli tę atmosferę; by uczucia apostołów były również i naszymi. Byśmy mogli przeżyć piękne chwile z Jezusem Zmartwychwstałym, który za moment wstąpi do nieba. Ale zanim to się stanie, udzieli nam swego błogosławieństwa. Przyjmijmy je z wielką szczerością i ufnością, że oto i na nas spoczęło błogosławieństwo samego Boga. Niech nasze serca z wdzięcznością wyznają miłość Jezusowi. Poprośmy Ducha Świętego, abyśmy potrafili zaczerpnąć z tej łaski obcowania z Jezusem jak najwięcej. Poprośmy, aby Duch Święty udzielił nam swego światła i daru poznania. Poprośmy z wiarą, a będzie nam dane.
Niech Bóg błogosławi nas na czas tych rozważań.
Trafiłam na ten fragment w momencie kiedy przeżywam kryzys w relacji z partnerem, który mnie zranił. Mam wątpliwości czy powinnam kontynuować naszą relację. Fragment w którym Jezus zapłakał przyniósł mi pewne ukojenie. Mimo to nie wiem czy powinnam zapowiedzi ciężkich chwil traktować jako zapowiedź końca, czy zapowiedź ciężkiej pracy w odbudowie. Docenię każdą odpowiedź i podpowiedź.
Czytałam wiele rozważań,i nawet są ciekawe,ale mam jedno zastrzeżenie. Wiem że pycha jest zła, ale dlaczego mamy uznawać się za nicość,za nic nie wartych? Dlaczego mamy mieć niską samoocenę? Bóg nas kocha, a jeśli kogoś kochamy,to czy nie chcielibyśmy żeby kochana przez nas osoba była osobą pewną siebie, kochała też i siebie (nie tylko innych) i dbała nie tylko o potrzeby innych ale swoje własne też? To prawda że pycha to grzech, ale nie zgodzę się z tym żeby miłość też i do siebie,nie tylko do innych była czymś złym.(mówię tutaj o zdrowej miłości do siebie). Czy to nie jest takie popadanie ze skrajności w skrajność?