29. Burza na jeziorze (Mk 4,35-41)
Gdy zapadł wieczór owego dnia, rzekł do nich: «Przeprawmy się na drugą stronę». Zostawili więc tłum, a Jego zabrali, tak jak był w łodzi. Także inne łodzie płynęły z Nim. Naraz zerwał się gwałtowny wicher. Fale biły w łódź, tak że łódź już się napełniała. On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu. Zbudzili Go i powiedzieli do Niego: «Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?» On wstał, rozkazał wichrowi i rzekł do jeziora: «Milcz, ucisz się!» Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza. Wtedy rzekł do nich: «Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary!» Oni zlękli się bardzo i mówili jeden do drugiego: «Kim właściwie On jest, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?»
Komentarz: W dzisiejszym rozważaniu nawiążemy do potrójnego dziewictwa: serca, języka i myśli. Zapewne zastanawia nas, co wspólnego ma opisana burza na jeziorze z naszymi próbami trwania w takim milczeniu. Otóż ma i to bardzo dużo. Prześledźmy wspólnie ten fragment.
Jezus postanowił wraz z uczniami przeprawić się na drugą stronę jeziora. Byli zmęczeni po całym dniu. Zapadł wieczór. Niektórzy lekko przysypiali. Jezus również zasnął w tyle łodzi. Naraz powiał gwałtowny wicher. Ogromne fale zaczęły zalewać łódź. Uczniowie zerwali się, chcąc wylewać wodę. Jednak wiatr tak kołysał łodzią, że nie sposób było cokolwiek zrobić. Zresztą wszelkie poczynania i tak były daremne. Woda napełniała łódź bardzo szybko. Przestraszeni obudzili Jezusa. Dziwili się, jak może spać przy tym, co się dzieje. Przed oczami stanęła im śmierć, a On śpi!
Spróbujmy teraz spojrzeć na swoje wnętrze przez pryzmat tego wydarzenia. Wkroczyliśmy na maleńką drogę miłości. Pomocą na niej jest akt miłości: Jezu, Maryjo, kocham Was, ratujcie dusze!, którym staramy się żyć. Mamy również pewien drogowskaz prowadzący do celu – zjednoczenia z Bogiem, a mianowicie dziewictwo serca, umysłu i języka. Modląc się aktem miłości zapraszamy na tę drogę Jezusa i Maryję. Z ich pomocą mamy nadzieję wytrwać w postanowieniach i osiągnąć cel. To nasze wnętrze jest łodzią, do której wszedł Jezus. My, znużeni ciągłą pracą nad sobą, powtarzającymi się upadkami i próbami powstawania, lekko przysypiamy. Wokół cisza, powoli zapada wieczór. Ale ten spokój jest tylko pozorny. Bowiem właśnie nadciąga odwieczny wróg człowieka. Wykorzystując uśpioną czujność i bazując na naszych licznych słabościach, będzie starał się zatopić łódź. Uczyni wszystko, by zniszczyć w nas pokój. Użyje wichru lęków i niepokojów; wywoła burzę trudnych sytuacji, nieprzyjemnych zdarzeń. Wszystko po to, by w tych ekstremalnych warunkach doszły do głosu nasze złe przyzwyczajenia, niepohamowane pragnienia, żądze, pycha, egoizm, próżność. Niestety, tych słabości jest tak dużo – z której strony by nie uderzył – zawsze znajdzie coś, czym będzie mógł się posłużyć, by zacząć zalewać łódź. A w naszej głowie pojawiają się przeróżne myśli. Analizujemy daną sytuację, próbujemy znaleźć najlepsze rozwiązanie; zastanawiamy się, jak się zachować, jak zostaniemy odebrani. Użalamy się nad sobą, snując różne przypuszczenia. Przewidujemy przyszłość, która nie jawi się nam w zbyt różowych kolorach i popadamy w lęk. Całe mnóstwo myśli kotłuje się w naszych głowach. Do tego zazwyczaj dochodzi język. Bo przecież trzeba się z kimś podzielić swoim smutkiem, udowodnić, że miało się rację. Należy skomentować daną sytuację, wyżalić się, by otrzymać pocieszenie czy też potwierdzenie swoich obaw i przypuszczeń. Czasem po prostu mamy ochotę być zauważeni. Nasze słowa oraz reakcja otoczenia wywołują kolejne emocje, które zazwyczaj jeszcze podsycają natłok myśli, wywołują lawinę następnych słów, podgrzewają atmosferę. Machina szatańska ruszyła, a my nawet tego nie zauważyliśmy. Daliśmy się w nią wciągnąć.
Kiedy przychodzi opamiętanie lub gdy widzimy daremność naszych wysiłków, by trwać w akcie miłości i zachowywać potrójne dziewictwo – bo tak dalece weszliśmy w te tryby złego, że nie widzimy drogi wyjścia – przypominamy sobie, że przecież jest Jezus. Dlaczego więc śpi?! Jest w naszym wnętrzu i nic nie robi! Wtedy rzucamy się na kolana, usilnie błagamy o pomoc, wyrzucamy swoje żale i pretensje, kierując je często właśnie do Boga. Czujemy swoją bezsilność wobec nawałnicy i w serce wkrada się rozpacz. Znowu nie dajemy rady, nie wytrwaliśmy w milczeniu umysłu, języka i serca. Kolejny raz pozwoliliśmy się pokonać trudnym sytuacjom, własnym słabościom; znowu…, znowu…, znowu… A Jezus podnosi się, rozkazuje wichrowi, falom by zamilkły. I ponownie nastaje głęboka cisza. Gdy ponownie zerwie się nawałnica, my znów ulegniemy swoim słabościom. Potem będziemy mieć żal sami do siebie, że po raz kolejny daliśmy się pokonać szatanowi.
Jednak wcale nie musi tak być. Wystarczy oddać stery swej łodzi Jezusowi i zaufać, że nawet jeżeli będzie spał, nie pozwoli nam zatonąć. Choćby przyszły najstraszniejsze burze, największe sztormy i nawałnice, On będzie przy nas i nic złego się nie stanie. Niech szatan zagna wszystkie wiatry, niech podniesie fale morza do wysokości wieżowca – a my trwać będziemy przy Jezusie. Przy Nim jesteśmy bezpieczni. Czując pierwszy mocniejszy powiew wiatru, wołajmy: Jezu, Maryjo, kocham Was, ratujcie dusze! Gdy fala zbliży się do naszej łodzi, powtarzajmy: Jezu, Maryjo, kocham Was, ratujcie dusze! Pierwsze niepokoje w sercu – Jezu, Maryjo kocham Was, ratujcie dusze! Niepotrzebne myśli, słowa cisnące się na usta – Jezu, Maryjo, kocham Was, ratujcie dusze! Konieczna jest nieustanna czujność, ciągłe badanie swego serca, pilnowanie myśli, kontrola języka. I codzienne oddawanie sterów swego życia Jezusowi, uznawanie Go za swego Pana i Króla! Wciąż od nowa, stale! Po każdym upadku kierujmy swój wzrok na Niego! To wystarczy. Prośmy o pomoc Maryję! Matka nigdy nie odmówi swemu dziecku. A widząc naszą skruchę i żal, tym bardziej pomoże nam wstać, zaprowadzi do Jezusa, przedstawi Mu i złoży w Jego ramiona.
Trwanie w akcie miłości i potrójnym dziewictwie nie jest prostą rzeczą. Nie łudźmy się, że za tydzień będziemy w błogostanie unosić się na falach: Jezu, Maryjo, kocham Was, ratujcie dusze! Całe życie zejdzie nam na ciągłej walce, by trwać, by dochować tej wierności, by oczyszczać własne myśli, język i serce. Nie załamujmy się, ale podnośmy po każdym upadku i idźmy dalej, wiedząc, że to nasza droga – droga dla najmniejszych; nie dla wielkich, ale dla małych świętych. Ten szlak jest już przetarty, sprawdzony.
Niech Bóg błogosławi nas. Niech to rozważanie wleje w nasze serca wielką ufność, pocieszy nas – strapionych własnymi słabościami – i da nadzieję, iż w tej walce nie jesteśmy sami, więc zwyciężymy! Niech Trójca Święta czuwa nad nami.