Ewangelia według św. Łukasza

34. Uzdrowienie trędowatego (Łk 5,12-16)

Gdy przebywał w jednym z miast, zjawił się człowiek cały pokryty trądem. Gdy ujrzał Jezusa, upadł na twarz i prosił Go: «Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić». Jezus wyciągnął rękę i dotknął go, mówiąc: «Chcę, bądź oczyszczony». I natychmiast trąd z niego ustąpił. A On mu przykazał, żeby nikomu nie mówił: «Ale idź, pokaż się kapłanowi i złóż ofiarę za swe oczyszczenie, jak przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich». Lecz tym szerzej rozchodziła się Jego sława, a liczne tłumy zbierały się, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych niedomagań. On jednak usuwał się na miejsca pustynne i modlił się.

Komentarz: Teraz zwrócimy uwagę na dwie bardzo ważne sprawy. Jedna – to fakt uzdrowienia ze straszliwej choroby, z trądu. Druga – to postawa Jezusa, tzn. usuwanie się w miejsca pustynne i modlitwa.

Do Jezusa przyszedł człowiek, który w oczach ludzkich był bez szans do życia. Chory nieuleczalnie, wyrzucony poza nawias społeczeństwa, bez środków do życia ani nikogo, kto by zechciał mu pomóc. Wszyscy bali się tej śmiertelnej choroby, każdy odsuwał się od trędowatych. Nikt nie chciał mieć nic wspólnego z nimi, bo kontakt oznaczał śmierć. Śmierć w straszliwych męczarniach, w osamotnieniu, w warunkach urągających ludzkiej godności. Nikt z nas nie przeżył takiego dramatu, dlatego trudno nam sobie to wyobrazić. Otóż człowiek ten przyszedł do Jezusa i upadł na twarz. On uznał całkowitą wyższość Jezusa nad nim, uznał siebie za niegodnego sługę, za proch ziemi. Losy swoje złożył w ręce Jezusa. W Jezusie zobaczył kogoś, kto może, potrafi, jest w stanie mu pomóc. Wierzył w to, dlatego przyszedł. Wypowiedział znamienne słowa: „Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić”.

Są to słowa pełnego zawierzenia się Bogu. Słowa, którymi możemy i powinniśmy się modlić. Słowa, w których uznajemy wszechmoc Boga, a jednocześnie poddajemy się Jego woli, jaka by nie była. To swego rodzaju wyznanie wiary, iż Bóg może uczynić wszystko. Może przemienić nasze życie. Nawet to, co wydaje się beznadziejne, Bóg może odmienić tak, że na powrót w naszych sercach zagości nadzieja. Toteż módlmy się tymi słowami. Zawierzajmy wszystkie sprawy i ufajmy. Bóg, jeśli zechce, jeśli uzna za właściwe, zmieni je. Bo ma taką moc. Jednocześnie jest to modlitwa zgody na to, jaką decyzję podejmie Bóg. Czy dokona tej przemiany, jakiej oczekujemy? Może też dokonać czegoś, czego się nie spodziewamy. Może Jego plany wobec nas są inne niż nasze oczekiwania.

Weźmy pod uwagę jedną rzecz. Otóż nigdy Bóg nie przechodzi obojętnie wobec człowieka modlącego się do Niego, a tym bardziej proszącego z ufnością. Zawsze wysłuchuje modlitwy, i zawsze na nią odpowiada. Tylko nie zawsze człowiek otwarty jest na każdą odpowiedź. Nieraz jest tak bardzo zasklepiony w swoich oczekiwaniach, że nie dostrzega żadnej innej odpowiedzi, tylko tę, na którą sam liczy. Poza tym dobrze byłoby, gdybyśmy spojrzeli na siebie jako na człowieka chorego na trąd. Tak wygląda nasza dusza cała skażona słabościami, którym nieustannie ulegamy. My siebie nie widzimy tak dobrze, jak widzi nas Bóg. Trędowatych uważano za nieczystych, a choroba była karą za grzechy. Jeśli spojrzymy na siebie od tej strony, to przyznamy, iż można nazwać każdego grzesznika trędowatym, bowiem jest nieczysty. W dodatku z tej choroby nikt nie jest nas w stanie wyleczyć, tylko Bóg, bo tylko On daje odpuszczenie grzechów, tylko On zbawia. Dlatego to porównanie nie jest wcale takie abstrakcyjne, jak niektórym się to wydawało. Nie takie dalekie od prawdy, bo widok własnej duszy niejednego z nas przyprawiłby o zawrót głowy, przerażenie, a wręcz załamanie.

Tylko Jezus ma odwagę podejść do osoby chorej na trąd. Inni od niej się odsuwają, okazując często bezwiednie, jak jest odrażający jej widok oraz zapach rozkładającego się, gnijącego ciała. Jeśli w ten sposób spojrzymy na swoje dusze, to również inaczej będziemy podchodzić do Jezusa. W naszej postawie pojawi się coś z postawy tego trędowatego. Uznamy, że tylko w Bogu jest nasz ratunek, nasza nadzieja. Tylko Jezus jest w mocy wydobyć nas z tego niesamowitego bagna grzechu i słabości. A podchodzić będziemy w wielkiej pokorze, mając świadomość ogromnej własnej grzeszności i obrzydliwości, jaką wywołuje widok trądu.

Spójrzmy teraz na Jezusa i Jego postawę wobec coraz większego rozgłosu, a mówiąc współczesnym językiem – popularności, sławy. Schodziły się do Niego tłumy. Ludzie ciągnęli z dalekich nieraz odległości, by Go słuchać, by prosić o łaskę dla siebie i bliskich. W różny sposób wyrażali swoją wdzięczność. Jezus jednak nie szukał rozgłosu. Nie szukał tych dowodów wdzięczności, nie oczekiwał, iż ustanowią Go królem. Jego celem było głoszenie Dobrej Nowiny o Bożym królestwie, które zamieszkało pośród swego ludu. Jego celem było nawrócenie ludzi i ich zbawienie. Chciał przekonać ludzi, iż Bóg jest miłością, a nie prawem im narzucanym. Toteż po nauczaniu, po uzdrowieniach odsuwał się w miejsca odludne, pustynne. Tam znajdował odpowiedni klimat, by przestawać z Ojcem sam na sam.

Ta postawa pokazuje nam kierunek naszego myślenia o swoim powołaniu, o apostołowaniu. Owszem, jest to powołanie do głoszenia orędzia o miłości Boga, ale nasze myśli, nasza dusza, nasze serce ma mieć zakorzenienie w Bogu. Nasza moc ma płynąć z Boga. Nasze powołanie wzięło swój początek w Jego Sercu. Zrodziło się z miłości, tak jak i my. Skoro zaś źródło nasze jest w miłości, to do źródła, czyli miłości należy powracać. I czynić to jak najczęściej, bowiem z tego źródła czerpiemy życie, siły. Nie da się apostołować, nie da się być świadkiem miłości, jeśli nie będzie się jej czerpać ze źródła. Trzeba tę miłość mieć w sobie, by móc się nią dzielić. A ponieważ jesteśmy słabi, bardzo szybko się wyeksploatujemy. Jeśli na nowo nie napełnimy się miłością u źródła, nie będziemy jej mieć w sobie.

Zatem ciągłe powracanie do źródła, ciągła modlitwa o miłość, ciągłe zanurzanie się we własnej duszy, by tam spotkać się z Bogiem – Miłością. By zjednoczyć się z Jezusem będącym miłością Ojca. By znowu przypomnieć sobie to, co jest najważniejsze, czyli miłość. Ciągła adoracja Krzyża – największego, niezaprzeczalnego dowodu miłości i przyjmowanie zdrojów miłosiernych będących wyrazem tejże miłości. Jeśli tego nie będziemy czynić, to zamiast miłością, dzielić się będziemy czymś innym, przeciwnym miłości. Bo tylko do tego zdolny jest człowiek.

Naszą pustynią są również dni skupienia, rekolekcje, pielgrzymki. To taki szczególny czas, błogosławiony, kiedy obfitość łask spływa na nas w wielkim wymiarze. I ten czas trzeba mieć również na uwadze, planować go sobie wcześniej, by nie przeoczyć. By nie utracić tak cennych chwil danych przez Niebo. Każdy człowiek potrzebuje czasu pustyni. Każdy też musi zauważyć trąd swej duszy i przyjść z pokorą do Jezusa, paść na twarz i wyznawać swoją wiarę w wielką moc uzdrowienia, jaką dysponuje Jezus. Często w czasie pustyni poznajemy stan swojej duszy i wtedy padamy na kolana przed Jezusem. Wielka ufność, oddanie się w ręce Boga, zgoda na Jego wolę i przyjmowanie Jego miłości, by w miłość się przemieniać – oto nasze zadanie, nasza powinność. I chociaż codzienność wdzierać się będzie w nasze serca swoją szarością, swoim bólem, problemami, beznadzieją, to my, dusze maleńkie, obdarzone darem największym – miłością Ojca, mamy stale do niej powracać, nią się napełniać, by potem znowu o niej zaświadczać.

Niech Bóg błogosławi nas. Idźmy za przykładem Jezusa na pustynię, by tam spotkać się z Miłością. Idźmy, by paść jej do nóg i prosić o uzdrowienie z grzechów. A potem, napełnieni od nowa, głośmy Jego wielką chwałę i wielkie zwycięstwo miłości nad naszymi słabościami. Niech Bóg błogosławi nas na czas tych rozważań.

2 myśli nt. „Ewangelia według św. Łukasza

  1. Trafiłam na ten fragment w momencie kiedy przeżywam kryzys w relacji z partnerem, który mnie zranił. Mam wątpliwości czy powinnam kontynuować naszą relację. Fragment w którym Jezus zapłakał przyniósł mi pewne ukojenie. Mimo to nie wiem czy powinnam zapowiedzi ciężkich chwil traktować jako zapowiedź końca, czy zapowiedź ciężkiej pracy w odbudowie. Docenię każdą odpowiedź i podpowiedź.

  2. Czytałam wiele rozważań,i nawet są ciekawe,ale mam jedno zastrzeżenie. Wiem że pycha jest zła, ale dlaczego mamy uznawać się za nicość,za nic nie wartych? Dlaczego mamy mieć niską samoocenę? Bóg nas kocha, a jeśli kogoś kochamy,to czy nie chcielibyśmy żeby kochana przez nas osoba była osobą pewną siebie, kochała też i siebie (nie tylko innych) i dbała nie tylko o potrzeby innych ale swoje własne też? To prawda że pycha to grzech, ale nie zgodzę się z tym żeby miłość też i do siebie,nie tylko do innych była czymś złym.(mówię tutaj o zdrowej miłości do siebie). Czy to nie jest takie popadanie ze skrajności w skrajność?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>