35. Sąd Heroda o Jezusie (Mk 6,14-29)
Także król Herod posłyszał o Nim, gdyż Jego imię nabrało rozgłosu, i mówił: «Jan Chrzciciel powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze działają w Nim». Inni zaś mówili: «To jest Eliasz»; jeszcze inni utrzymywali, że to prorok, jak jeden z dawnych proroków. Herod, słysząc to, twierdził: «To Jan, którego ściąć kazałem zmartwychwstał». Ten bowiem Herod kazał pochwycić Jana i związanego trzymał w więzieniu, z powodu Herodiady, żony brata swego Filipa, którą wziął za żonę. Jan bowiem wypominał Herodowi: «Nie wolno ci mieć żony twego brata». A Herodiada zawzięła się na niego i rada byłaby go zgładzić, lecz nie mogła. Herod bowiem czuł lęk przed Janem, znając go jako męża prawego i świętego, i brał go w obronę. Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał. Otóż chwila sposobna nadeszła, kiedy Herod w dzień swoich urodzin wyprawił ucztę swym dostojnikom, dowódcom wojskowym i osobom znakomitym w Galilei. Gdy córka tej Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: «Proś mię, o co chcesz, a dam ci». Nawet jej przysiągł: «Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa». Ona wyszła i zapytała swą matkę: «O co mam prosić?» Ta odpowiedziała: «O głowę Jana Chrzciciela». Natychmiast weszła z pośpiechem do króla i prosiła: «Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela». A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił przynieść głowę Jana. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego na misie; dał ją dziewczęciu, a dziewczę dało swej matce. Uczniowie Jana, dowiedziawszy się o tym, przyszli, zabrali jego ciało i złożyli je w grobie.
Komentarz: Herod był człowiekiem bardzo słabym, pełnym lęków i niepokojów. Niezwykle ważne było dla niego zdanie opinii publicznej na jego temat. Stawiał je ponad własne sumienie. Wygodę i przyjemności cenił bardziej niż prawdę. Wciąż ulegał swoim żądzom. Jednak po tym strasznym czynie, którego się dopuścił, sumienie nie dawało mu spokoju. Dlatego pojawienie się Jezusa, potraktował jako nowe wcielenie Jana Chrzciciela.
Nie będziemy jednak dzisiaj zajmować się samym Herodem. Spróbujmy zagłębić się w nasze dusze, aby zobaczyć, jak bardzo podobne są do tego człowieka. Otóż mówimy, że Jezus jest naszym Panem; że Go kochamy. Wewnętrznie przekonani jesteśmy, że nigdy nie postąpilibyśmy tak jak Herod. Zapewne nie posunęlibyśmy się aż do takiej zbrodni, ale czy rzeczywiście nie ma w nas podobnej słabości? Nieustannie kontrolujemy stan akceptacji przez otoczenie, stale mamy na uwadze, co kto powie na taki czy inny temat związany z nami. Wciąż zastanawiamy się, jak należałoby się zachować, by być dobrze odebranym; niepokoimy się, co powiedzą inni. Bardzo dbamy o swój wizerunek. A to co w nas tkwi, jest ukryte, schowane pod płaszczykiem przyzwoitości, często nawet wciśnięte w głąb podświadomości, zakamuflowane i owinięte w swego rodzaju teorię i filozofię życiową.
Rzadko kto potrafi przyznać się przed sobą i innymi, że tak bardzo zależy mu na akceptacji ludzi, na dobrej opinii otoczenia. A tym bardziej – ile niepokojów przeżył, jak wiele podjął trudów i poczynił zabiegów, by być dobrze przyjętym, czy chociażby zauważonym. Nie chodzi tutaj o jakieś wielkie sprawy, ale drobne na pozór czynności, wydawać by się mogło – drobiazgi. Chociażby strój – nie jakiś ekstrawagancki, ten zwyczajny – oglądamy go, sprawdzamy, poprawiamy, przejmując się swoim wyglądem. Zwróćmy uwagę na intencje swoich czynów. Gdy wykonujemy coś dla dobra innych, wydaje nam się, że intencja jest czysta. Ale czy rzeczywiście do końca tak jest? Czy pod płaszczykiem nie ma innej, bardziej prozaicznej, próżnej? Telefon wykonany do tej, czy innej osoby. W jakim celu? Czy naprawdę w takim jaki przedstawiliśmy swojemu rozmówcy? A może chodziło nam o coś zupełnie innego? Postarajmy się zbadać własne serce i dociec prawdziwej intencji swoich słów i czynów.
Spróbujmy dzisiaj zdać sobie sprawę, że jesteśmy bardzo zniewoleni pragnieniem akceptacji, bycia dostrzeżonym, pochwalonym, podziwianym. Chcemy dopasować swoje postawy do ideałów, jakie preferuje dana grupa społeczna, w której aktualnie przebywamy. Dobrze jest mieć autorytety i je naśladować. Jednak znowu zwróćmy uwagę na intencję naszych poczynań. Jeśli jest nią dążenie do ideału, to w porządku. Ale zazwyczaj wkradają się jeszcze inne cele, które często stają się potem głównymi – na przykład myśl, iż osiągnięcie tegoż ideału przyniesie nam swego rodzaju korzyść – zostaniemy zaakceptowani, będziemy bardziej lubiani.
Jest to dosyć trudna sprawa, bowiem, człowiek bez akceptacji nie może żyć. Potrzebuje miłości, by być szczęśliwym. Gdy ma zaniżone poczucie własnej wartości, jest mu po prostu źle, popada w smutek, czasem nawet w depresję. Jak więc pogodzić to wszystko, jak rozróżnić co służy dobru, a co nie? Z pomocą przychodzi Jezus, mówiąc o dwóch najważniejszych przykazaniach – miłości Boga i bliźniego. Pozornie mogłoby się wydawać, że brakuje tutaj miejsca na akceptację siebie, prawa do uznania przez otoczenie oraz dążenia do szczęścia w życiu. Jednak nie zapominajmy o tym, iż Bóg stwarzając świat, uczynił to z miłości. Zatem w Jego przykazaniach tkwi mądrość i należy w nich szukać odpowiedzi również na dzisiejsze pytanie.
Nie na darmo jako pierwsze otrzymaliśmy przykazanie miłości Boga. Pan wie, że człowiek starając się Go kochać, próbuje wyjść poza własne „ego”, spojrzeć w niebo, a nie tylko w ziemię. Chce zauważyć Tego, który jest dla niego prawdziwie najważniejszą istotą, chociaż on często tego nie wie i nie rozumie. To akceptacji Boga człowiek potrzebuje najbardziej. Ona nie jest taka jak w pojęciu ludzkim. To totalna aprobata całego człowieczeństwa, całej ludzkiej natury z ohydą słabości, grzechów, nędzy. To przyjęcie każdej cząstki ciała i ducha. To miłość, która nie odwraca głowy, nawet wzroku, widząc obrzydliwość ludzkiego upadku. Ona otwiera ramiona i przytula grzesznika, choć jego dusza przypomina chorego na trąd, gdy ciało odpada, śmierdzi, krwawi, ropieje, jest zdeformowane.
Ku tej miłości mamy kierować swój wzrok i serce. Ona jest doskonała. Gdy zwracamy się do niej, dając naprawdę niewiele z siebie, otrzymujemy wszystko – samego Boga. On daje się nam cały. Przebacza wszystko, przekreśla to, co było złem, udzielając łaski dążenia do dobra, miłowania Jego i bliźniego. Bóg usposabia nasze pełne egoizmu i próżności serca, by wyszły poza własny krąg i kochały bliźnich. Jego miłość uczy nas tego i daje ku temu siły. Ona pomoże nam nie oczekiwać uznania ludzi i patrzeć jedynie w niebo. Powoli opinia otoczenia przestanie mieć tak silny wpływ na nasze postawy, decyzje, działania, słowa i myśli. Miłość Boga uwalnia od tego, bowiem staje się najważniejsza. Dla niej żyjemy i czynimy wszystko.
Niestety, człowiek jest ułomny. Jego słaba natura daje mu się stale we znaki. Dlatego musi pracować nad sobą do końca swoich dni. Jednak mając świadomość istoty rzeczy, dostrzegać będzie w sobie przejawy pychy, próżności, egoizmu. Zauważy je w różnych sytuacjach życia. I dopóki będzie z nimi walczyć, dopóty miłość Boga pomagać mu będzie i prowadzić do zwycięstwa. I chociaż nie jeden raz człowiek upadnie, potykając się o własną próżność, podnosić się będzie ze względu na miłość, do której dąży. Ona ustawi jego hierarchię wartości, uporządkuje życie. Nauczy patrzeć obiektywnie na potrzebę akceptacji i opinię otoczenia. Pomoże ujrzeć siebie w prawdziwym świetle – bez pozorów i obłudy. Zapewni też poczucie własnej wartości. Miłość pozbawi lęków i obaw; da siłę, by je pokonywać. Bo Miłość – to Bóg, który stworzył ciebie. Uczynił to z miłości i do niej cię powołuje. Chce, abyś był szczęśliwy w pełni.
Niech Bóg błogosławi nas. Niech Jego miłość udzieli nam pokoju, abyśmy mogli zagłębiać się we własne wnętrza, poznawać je, akceptować siebie takimi jakimi jesteśmy i wychodzić poza krąg swojego egoizmu. Niech pomoże całkowicie oddać się Bogu, kochać Go, a poprzez Niego – swoich bliskich.