37. Jezus chodzi po jeziorze (Mk 6,45-52)
Zaraz też przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć. Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: «Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się!» I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył. Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały.
Komentarz: Wszystko opiera się na miłości. Inaczej szybko zamieniłoby się w proch. Uczniowie kochali Jezusa miłością, na miarę swoich serc. Ich prostota sprawiała, że otwarci na Jego naukę, przyjmowali wiele, choć nie wszystko rozumieli – nie z powodu braku wykształcenia, lecz kultury w której wzrastali.
Nauka Jezusa była wręcz rewolucją dla żydowskiego sposobu myślenia, patrzenia na świat, pojmowania Boga. Tylko ludzie prości – jak większość apostołów – byli w stanie ją przyjąć, przynajmniej po części. Dlatego Jezus narodził się w zwykłej, ubogiej rodzinie, za towarzyszy miał biedaków i najchętniej przebywał wśród prostaczków. Nie oznacza to, że i zamożniejsi, wykształceni nie przychodzili do Niego.
Jak powiedzieliśmy, apostołowie przyjmowali otwarcie to, co czynił Jezus, ale dopiero po zesłaniu Ducha Świętego otworzyły się im oczy, rozjaśniły umysły. Żeby zrozumieć stan ducha Jego uczniów, trzeba uświadomić sobie jedną rzecz. Oni pozwolili poprowadzić się łasce, która dotknęła ich serc. Otworzyli się na nią i poszli tam, gdzie wzywała. To niezmiernie istotne. Zauważmy, że najpierw dotknęła ich Boża łaska, potem miała miejsce ich odpowiedź – trzy lata życia u boku Jezusa, słuchania, patrzenia, ale i służby. Tak jak potrafili, tak dawali siebie Jemu i tym, którzy do Niego przychodzili. Potem męka – straszne doświadczenie, którego początkowo nie rozumieli. Jednak ono pomogło im poznać siebie i ukazało do końca prawdziwe oblicze Bożej miłości. W końcu zmartwychwstanie i spotkania z Jezusem Zmartwychwstałym; wniebowstąpienie i wydarzenie również niezmiernie istotne – zesłanie Ducha Świętego. Dopiero po tym byli w stanie iść na cały świat i ewangelizować.
Tyle czasu, tyle przygotowań, tak wiele wewnętrznych zmagań i przemian – zanim stali się prawdziwymi apostołami. To wydarzenie z dzisiejszego fragmentu Ewangelii też pokazuje nam, jakimi byli ludźmi. Przede wszystkim – zwykłymi. Trudno im było od razu przyjmować wszystko, co Jezus mówił i czynił. Umysły mieli przesłonięte, tkwili jeszcze w dużej mierze w swoim starym życiu. Z jednej strony wierzyli w moc Mistrza, bo doświadczali codziennie cudów, ale z drugiej – nadal stawiali jej granice w swoich sercach. Dlatego wiele razy nie rozumieli co się dzieje, trwożyli się, niepokoili, ulegali emocjom.
Jezus pragnie, aby dzisiaj każdy z nas spojrzał na siebie i postawił sobie pytanie; W którym miejscu życia apostołów się znajduje? Czy jest to etap dotyku łaską i próby odpowiedzi na nią, czy może już podjętej decyzji i nieudolnego kroczenia wraz z Jezusem? A może przyglądanie się, przysłuchiwanie, próby zrozumienia Jego nauki? Niektórzy z nas zapewne przechodzą bardzo trudny czas poznawania samych siebie, dostrzegania własnych słabości w bardzo wyraźnym świetle. Dla innych rozpoczyna się zmartwychwstanie, czas ostatnich pouczeń i rozesłania. Są i tacy, którzy już oczekują na Ducha Świętego, by pełni mocy iść i głosić orędzie o Bożej miłości i miłosierdziu. Jezus widzi i tych, którzy są już prawdziwie apostołami budującymi nowy Kościół – Kościół miłości, świętych; odrodzony Kościół Chrystusa.
Jednak czegokolwiek byśmy teraz nie doświadczali, w tym wszystkim najważniejsza jest miłość. Na nią zwracamy dzisiaj uwagę. Do niej powracamy. Nie dokonałoby się nic z tego, o czym czytamy w Ewangelii, gdyby nie miłość. To ona pociągnęła apostołów, dała im siły do przemiany życia i wytrwania przy Jezusie pomimo cierpienia; do oczekiwania na Pocieszyciela, a potem – poświęcenia reszty życia Bogu. Gdyby nie kierowali się miłością, ponieśliby klęskę. Miłość przyniosła zwycięstwo. Uczyniła ich życie wartościowym dla nich samych i cennym w oczach Boga.
Nie zatrzymujmy się dzisiaj na dokładnym analizowaniu wydarzenia z Ewangelii, ale popatrzmy na apostołów, jako ludzi takich jak my. Dostrzeżmy podobieństwo pomiędzy życiem ich i naszym. Zastanówmy się i określmy etap na drodze swego kroczenia za Jezusem. Ważnym jest, by uświadomić sobie, jakim jestem apostołem: porywczym – jak Piotr, łagodnym – jak Jan, czy oddanym, niczym Jakub. Przyjrzyjmy się tym Dwunastu. Obierzmy sobie patrona. Módlmy się do niego, by wstawiał się za nami na każdym kroku i wypraszał łaskę apostolstwa. Wiedzmy, że cechy apostołów w pewnym sensie przechodzą na tych, którzy obierają ich sobie na patronów. Oni użyczają swoich atrybutów. Nie wybierajmy pochopnie. Zastanówmy się. Niech to będzie przemyślany, przemodlony wybór. To jest ważne. A potem wejdźmy do łodzi i dajmy się poprowadzić Jezusowi. Jeśli będzie kazał płynąć – płyńmy, poleci mówić – mówmy; jeśli się dzielić – czyńmy to. Gdy oczekiwać będzie służby – bądźmy sługami. Jest z nami Maryja – Matka apostołów. Mamy patrona swego imienia, Anioła Stróża, patronów Dzieła, w którym uczestniczymy. Tylu świętych wstawia się za nami. Płyńmy więc odważnie po morzu swego życia. I z wielką radością, bez lęku przyjmijmy Jezusa, gdy ujrzymy Go kroczącego po wodzie. Zaprośmy do łodzi i płyńmy razem.
Niech towarzyszy nam błogosławieństwo samego Boga, który był, który jest i który przychodzi jako Miłość – zawsze i niezmiennie.