61. Burza na jeziorze (Łk 8,22-25)
Pewnego dnia wsiadł ze swymi uczniami do łodzi i rzekł do nich: „Przeprawmy się na drugą stronę jeziora!” I odbili od brzegu. A gdy płynęli, zasnął. Wtedy spadł gwałtowny wicher na jezioro, tak że fale ich zalewały i byli w niebezpieczeństwie. Przystąpili więc do Niego i obudzili Go, wołając: „Mistrzu, Mistrzu, giniemy!” Lecz On wstał, rozkazał wichrowi i wzburzonej fali: uspokoiły się i nastała cisza. A do nich rzekł: „Gdzie jest wasza wiara?” Oni zaś przestraszeni i pełni podziwu mówili nawzajem do siebie: „Kim właściwie On jest, że nawet wichrom i wodzie rozkazuje, a są Mu posłuszne.”
Komentarz: Pragniemy jeszcze raz zwrócić naszą uwagę na ufność i wiarę. Te dwie mają stać się cechami dusz najmniejszych. Ufność i wiara.
Jesteśmy bardzo mali. Małość nasza wyraża się w słabościach, w braku sił, w nieumiejętności czynienia czegokolwiek samemu, w nieposiadaniu niczego, co mogłoby stanowić naszą siłę, pobudzać samodzielność, co mogłoby przyczyniać się do naszej samowystarczalności. Jesteśmy niczym dzieci – bezradne, słabe, dopiero poznające świat, bez wiedzy, bez umiejętności, bez doświadczenia życiowego. Dzieci, które dopiero uczą się stawiać pierwsze kroki. Czynią to nieporadnie ciągle jeszcze przewracając się. Narażone są na wszelkie niebezpieczeństwa, bo nie znają i nie rozumieją otoczenia, w którym żyją. Nie wiedzą, co może zagrażać ich zdrowiu, a nawet życiu. Wydawać by się mogło, że to nieco przygnębiające, być takim dzieckiem. Owszem, gdyby nie posiadało się rodziców, szybko zginęłoby się bez opieki. Ale dziecko ma rodziców, którzy zapewniają mu wszystko, by bezpiecznie się rozwijało, aby było zdrowe i szczęśliwe.
Naszym – dusz najmniejszych – Ojcem jest sam Bóg, Matką zaś Najświętsza Dziewica. Mamy więc najlepszych, najwspanialszych pod słońcem Rodziców i Opiekunów, i możemy w poczuciu pełnego bezpieczeństwa stawiać swoje kroki w wierze, w miłości i ufności. Zauważmy, że ziemscy rodzice starają się dać swemu dziecku to, co przysłuży się do jego rozwoju fizycznego, psychicznego, a wierzący rodzice, również duchowego. Mimo że sami są tylko ludźmi, chcą dla swego dziecka dobra, tylko dobra. O ileż bardziej tego dobra chcą dla dzieci Rodzice Niebiescy. Dlatego bycie dzieckiem Boga może i powinno być dla duszy radosnym poznawaniem świata duchowego, pełną zapału nauką stawiania kroków w wierze i ciągłym przyjmowaniem miłości płynącej z Serc: Bożego i Matczynego; a wszystko w poczuciu bezpieczeństwa, które zapewnia ciągła obecność Rodziców.
Tak być powinno, ale czy tak jest w istocie w naszym życiu? Ileż niepokojów codziennie przeżywa nasze serce. Ileż trosk zajmuje naszą duszę. Ileż spraw, problemów próbujemy rozwiązać sami, zamartwiając się przy tym, przeżywając obawy i lęki. Ileż stresów niesie nasza codzienność, a my dajemy się w nie wciągnąć. Codziennie stajemy wobec przeróżnych spraw i chcemy okazać swoją dorosłość. Mierzymy się z tymi problemami, chcąc rozwiązać je o własnych siłach. Jesteśmy niczym uczniowie w łodzi, którą fale podrzucają do góry, by za moment rzucić w głębiny wód. Najpierw uczniowie własnymi siłami chcieli opanować sytuację, a gdy zorientowali się, że nic już nie wskórają, bo żywioł jest silniejszy od nich, z rozpaczą w głosie wołają do śpiącego Jezusa: „Mistrzu, Mistrzu, giniemy!” W Ewangelii Świętego Marka możemy przeczytać nawet, iż czynili wymówkę Jezusowi: „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?”
Zobaczmy w tej scenie samych siebie. Zobaczmy w postawie uczniów, naszą postawę. Czynimy bardzo podobnie. Najpierw nie myślimy o Bogu, tylko sami chcemy rozwiązać trudną sytuację. Opieramy się na własnej mądrości, na posiadanej wiedzy, na doświadczeniu. Liczymy na własne siły. Jednak gdy problem nas przerasta, wpadamy w panikę. Wtedy dopiero dostrzegamy istnienie Boga i niekiedy z pretensją w głosie błagamy o pomoc. Nasze serca są pełne niepokoju, lęku, czasem strachu, niekiedy rozpaczy. Rozpacz często prowadzi do niewiary, zwątpienia w obecność Boga i Jego pomoc. Rozpacz jest wynikiem braku tej wiary, a jednocześnie brak wiary jeszcze bardziej pogłębia rozpacz. To koło zamknięte. Wszystko zaś wynika z ciągle przyjmowanej przez nas postawy dorosłego.
My już wiemy, że jesteśmy dziećmi, ale przyjmujemy to bardziej intelektualnie. W związku z tym zapominamy o swoim dziecięctwie i Boskim ojcostwie. Trudno nam z wiarą i ufnością zawierzyć siebie całkowicie Bogu. Tak bardzo przez całe życie byliśmy dorosłymi, że teraz trudno jest na powrót stać się dziećmi. Poza tym świat wmawia nam, iż musimy być zaradni, musimy być wręcz cwani i bezwzględni, by osiągać swoje cele, nie patrząc na koszty czy ponoszone ofiary; bez względu na czyjąś krzywdę. Świat pokazuje nam, jaki ma być cel naszych dążeń, czego mamy pragnąć i jak żyć. Nie mówi nam jednego: że w ten sposób nie uzyskamy pokoju serca, nie nasycimy swego serca i stale będziemy w głębi duszy odczuwać niezadowolenie z powodu niespełnienia. Wszystko, co proponuje świat, może jedynie dać chwilową radość, chwilowe poczucie szczęścia, chwilowe zaspokojenie naszych pragnień. Za moment znowu będzie niepokój. Za moment będzie lęk o to, co zdobyliśmy. Za moment pryśnie szczęście i zaczniemy upatrywać je w czymś innym. Od nowa świat będzie kazał nam biec w wyścigach do innego celu. Od nowa wymagać będzie naszego wysiłku, mamić słowami. A my w poczuciu bycia oszukanymi stawać się będziemy coraz bardziej pełni żalu, pretensji, frustracji kierowanej nie wiadomo, do kogo. Odbijać się to będzie na rodzinie, na relacjach między nami a ludźmi. Przy końcu życia, zgorzkniali, pełni nienawiści do świata i siebie samych, w poczuciu przegrania swego życia, umierać będziemy w samotności. Bo nawet jeśli ktoś przy nas będzie, to nasza nienawiść nie pozwoli nam zauważyć tego dobra, jakim jest druga osoba pełna współczucia w chwilach najtrudniejszych.
Aby tak się nie stało, przyjmijmy swoje powołanie do bycia duszami najmniejszymi. Pozwólmy sobie samym stać się dziećmi. Pozwólmy sobie na bezradność. Pozwólmy naszym sercom oczekiwać wszystkiego od Boga jako Ojca. Pozwólmy sobie na to, by zwrócić się do Matki i z dziecięcą prostotą poprosić o wszystko. Pozwólmy sobie na to, by przyznać się przed samymi sobą, że tak naprawdę nie potrafimy poradzić sobie w wielu sytuacjach, nie mamy dostatecznej ku temu wiedzy ani umiejętności. Przyznajmy we własnych sercach, że brakuje już nam sił, by stale wykazywać innym i sobie, że jesteśmy dorosłymi. Przyznajmy, że codzienność nas przerasta, a przyszłość przeraża. Przyznajmy, że dotychczas nasza wiara była wiarą w siebie, a nie w Boga. I że doświadczamy ułudy takiej postawy.
Zapragnijmy być dziećmi przed Bogiem. Zapragnijmy stać się dziećmi Maryi. Wyraźmy to pragnienie w szczerej modlitwie. Powiedzmy o swojej totalnej niemożności powrotu do dziecięctwa, o braku wiary i ufności, co ciągle jeszcze skłania nas, by wykazywać złudną dorosłość. Prośmy o wiarę. Prośmy o ufność. Prośmy o dziecięctwo Boże w naszych wnętrzach. Tą postawą prośby o wszystko, dosłownie o wszystko, o każdy drobiazg, sprawimy, że Bóg przyjmie nas jako dzieci i od nowa napełni tym dziecięctwem. To On uczyni nas swymi dziećmi. Nasza słabość jest tak wielka, że nie możemy nic uczynić sami. Nic! To Bóg może uczynić wszystko! Będąc zaś dziećmi, módlmy się o ufność, o wiarę, o prostotę w wyrażaniu swojego dziecięctwa. Módlmy się o pełniejsze zrozumienie, czym jest dziecięctwo Boże, w czym się przejawia. Módlmy się nieustannie, by Matka uczyła nas być dziećmi Boga i dziećmi Maryi. Prośmy, by nasze serca stawały się dziecięcymi, pełnymi ufności i wiary; byśmy w końcu potrafili z wielką radością, w poczuciu bezpieczeństwa, z pokojem w duszy rzucić się w otwarte ramiona Boga, zawierzając Mu całe życie, wszystkie sprawy i osoby, i więcej nie zamartwiali się tym, co zewnętrzne. Byśmy zaczęli żyć tym, co duchowe, ufając, że Bóg, jako nasz Ojciec, zajmie się wszystkim.
Niech Bóg błogosławi nas na czas tych rozważań.
Trafiłam na ten fragment w momencie kiedy przeżywam kryzys w relacji z partnerem, który mnie zranił. Mam wątpliwości czy powinnam kontynuować naszą relację. Fragment w którym Jezus zapłakał przyniósł mi pewne ukojenie. Mimo to nie wiem czy powinnam zapowiedzi ciężkich chwil traktować jako zapowiedź końca, czy zapowiedź ciężkiej pracy w odbudowie. Docenię każdą odpowiedź i podpowiedź.
Czytałam wiele rozważań,i nawet są ciekawe,ale mam jedno zastrzeżenie. Wiem że pycha jest zła, ale dlaczego mamy uznawać się za nicość,za nic nie wartych? Dlaczego mamy mieć niską samoocenę? Bóg nas kocha, a jeśli kogoś kochamy,to czy nie chcielibyśmy żeby kochana przez nas osoba była osobą pewną siebie, kochała też i siebie (nie tylko innych) i dbała nie tylko o potrzeby innych ale swoje własne też? To prawda że pycha to grzech, ale nie zgodzę się z tym żeby miłość też i do siebie,nie tylko do innych była czymś złym.(mówię tutaj o zdrowej miłości do siebie). Czy to nie jest takie popadanie ze skrajności w skrajność?