8. Rozważanie ósme: „Św. Józef, „cudowny” Orędownik”
Mówiliśmy już o wstawiennictwu św. Józefa. Przyglądaliśmy się, jak s. Konsolata doświadczała jego łaski, jego pomocy, poprzez wydarzenia wręcz mistyczne. Teraz chciałbym, abyśmy przyjrzeli się innym świadectwom pomocy św. Józefa. A jest ich naprawdę dużo. W wielu miejscach, w wielu krajach są sanktuaria św. Józefa, miejsca jemu poświęcone, z nim związane. Także słyszy się o licznych cudach za jego wstawiennictwem. Czasem są bardziej spektakularne, a czasem mniej. Czasem są to bardzo osobiste doświadczenia – choćby tak jak w przypadku s. Konsolaty, innym razem to doświadczenia wręcz zbiorowe i bardzo namacalne. Nie sposób jest mówić o wszystkich. Pozwolę sobie dzisiaj przywołać trzy przykłady, które mogą pomóc nam poznać św. Józefa także od tej strony – jako wielkiego orędownika. O niektórych z tych przykładów zapewne słyszeliście.
Szczególnym sanktuarium w Polsce związanym ze św. Józefem jest Kalisz. Wielu pielgrzymów tam się udaje. Zwłaszcza teraz, w roku św. Józefa, do Kalisza przyjeżdża wiele pielgrzymek. Przybywają tam ludzie przed obraz, który przedstawia nie tylko św. Józefa, ale całą Świętą Rodzinę.
Wśród pielgrzymich grup była też jedna szczególna, która co roku przybywała na koniec kwietnia. Gdy pierwszy raz przybywali tam, drogę z dworca kolejowego do sanktuarium pokonali na kolanach. Byli to kapłani, więźniowie obozu w Dachau, jednego z największych miejsc kaźni duchownych w czasie II wojny światowej, a może i w całej historii świata. Trzy tys. kapłanów było więźniami tego obozu, wśród innych dwustu tys. mężczyzn. Najwięcej, 1773 kapłanów, było z Polski. Byli też klerycy, zakonnicy, biskupi. Mamy spośród nich wielu męczenników. Rzuceni w to obozowe piekło zginęli za wiarę. Ale trzeba też zwrócić uwagę, że ponad połowa polskich kapłanów przeżyła. A związane to jest właśnie ze św. Józefem. Polscy kapłani 22 kwietnia 1945 r. Wraz z innymi mężczyznami w tym obozie zawierzyli swoje życie św. Józefowi i rozpoczęli nowennę, modląc się o ocalenie. Była to bardzo potrzebna modlitwa z tego względu, że Niemcy nie chcieli, aby świat dowiadywał się o tych obozach, o ich zbrodniach. Chodziło więc nie tylko o ich życie, ale też o pamięć o zbrodni, o to, by byli świadkami i całego tego zła, ale i dobra, świętości i ofiary wielu męczenników. I przyszło uratowanie. Nie w dziewiątym dniu nowenny. Gdyby stało się to w dziewiątym dniu, byłoby za późno. Bo 29 kwietnia Niemcy zaplanowali wymordować wszystkich w obozie. Cztery godziny wcześniej, w siódmym dniu nowenny, przyszło ocalenie. Niektórzy powiedzą, że przyszło ono z rąk żołnierzy amerykańskich. Ale ktoś tych żołnierzy prowadził. Oddział, który oswobodził obóz, nawet nie wiedział, że tam znajduje się takie miejsce. Kierując się w stronę pobliskiego miasta żołnierze zabłądzili. I oddział zdobył obóz z zaskoczenia – cztery godziny przed planowaną zagładą, rozkazy były już wydane. Dzięki temu udało się oswobodzić więźniów, w tym ocalić 874 polskich kapłanów. Wszyscy oni mieli bardzo mocną świadomość, że to nie tylko Amerykanie, ale właśnie św. Józef, któremu się zawierzyli ocalił ich życie. Wierzyli, że św. Józef nie zostawił ich ani na chwilę. Razem z nimi był w tym obozie, razem z nimi cierpiał, wspierał ich w pracy. Także w pracy takiej duszpasterskiej. Pomagał im korzystać z sakramentów. Z Eucharystią było trudno. Niemieccy księża mieli możliwość korzystać z kaplicy. Polskim księżom nie wolno było. Z rodzynków przygotowywali wino. Chleb na Eucharystie wydzielali ze swoich głodowych racji. Odejmowali sobie od ust ten pokarm dla ciała,, by po Konsekracji karmił ich dusze. Zdarzało się czasem, że któryś z niemieckich kapłanów podzielił się czymś. Korzystali ze spowiedzi, spowiadali innych więźniów. A potem też dawali świadectwo. Także tymi dorocznymi pielgrzymkami do obrazu św. Józefa w Kaliszu, w rocznicę wyzwolenia z obozu, dopóki ostatni z nich żył. Nie wiem, czy jeszcze ktoś żyje. Kiedyś w telewizji miałem okazję widzieć jedną z ostatnich pielgrzymek, gdzie modlili się już starcy.
Wśród tych więźniów byli również późniejsi biskupi, kardynał, jezuita, Adam Kozłowiecki, biskup zambijski. I on zaznaczał, jak bardzo to doświadczenie obozu i opieki św. Józefa wpłynęło na jego życie. Kardynał Adam Kozłowiecki, pracujący pod koniec życia jako wikariusz, biskup, który oddał swoją diecezję, by w Lusace mógł posługiwać miejscowy, czarnoskóry biskup – w myśl reform i idei Kościoła, który w ten sposób symbolicznie chciał pomóc w walce z kolonializmem. Sam, będąc kardynałem, pracował w buszu jako wikariusz misyjnej parafii. Niesamowity człowiek, bardzo pokorny, bardzo cichy i bardzo święty. Zwracał uwagę na to, jakie cuda działy się w tym obozie. Mówił o tym w książce: „Ucisk i utrapienie”:
„Obóz koncentracyjny był czasem wszechmocnej nienawiści i przemocy, ale kapłaństwo sprawiło, że zachowałem wiarę w człowieka i miłość’. Innym był ks. abp Kazimierz Majdański i jeszcze inni. Wszyscy oni świadczą o tym cudzie św. Józefa; o tym, jakim jest on oparciem, pomocą, patronem dla kapłanów.
Drugim cudem, o którym chciałbym wspomnieć (też pewnie znanym), jest cud, który miał miejsce w Ameryce – schody św. Józefa. Warto to przypomnieć, bo jest to coś naprawdę wyjątkowego i niezwykłego. Działo się to w Santa Fe w stanie Nowy Meksyk. Siostry zakonne budowały kaplicę. Pragnęły, by była piękna, na wzór jednej z francuskich kaplic. Kaplica miała być pod wezwaniem Matki Bożej Loretańskiej. Miały architekta, który wszystko planował. Kiedy zaczęła się budowa, architekt zmarł. Okazało się, że nie narysował schodów, nie zdążył. Siostry szukały innego architekta, który zaplanowałby brakujące schody, ale żaden nie chciał się tego podjąć. Wszyscy twierdzili, że nie da się tego zrobić w tej kaplicy. Nie ma szans, za mało miejsca. Siostry w swojej bezradności nie odpuściły jednak i próbowały znaleźć jakiegoś majstra, któremu udałoby się to zrobić. Umieściły nawet ogłoszenie w prasie, iż poszukiwany jest stolarz, który podjął by się wykonania schodów w ich kaplicy. Modliły się o to do św. Józefa Cieśli. I pewnego wieczoru do wrót klasztoru przyszedł staruszek z brodą, z jakimiś dziwnymi skrzynkami i narzędziami powieszonymi na osiołku. Nam wydaje się to może dziwne, ale w tamtych stronach, meksykańskich, latynoskich, osiołki się pojawiają. Staruszek oznajmił, iż przyszedł, bo słyszał, że siostry potrzebują solarza, i że on może im pomóc; może wykonać te schody. Ucieszyły się bardzo. Na pytanie, czy czegoś potrzebuje, starzec odpowiadał, że przede wszystkim spokoju, aby mu nie przeszkadzać, a zresztą sam sobie poradzi. Będzie to trochę trwało, ale da radę. I rzeczywiście tak było. Praca trwała około trzech miesięcy. Tajemniczy stolarz robił wszystko po swojemu, raczej nie wpuszczając nikogo. W efekcie jego pracy powstały schody, które są dziełem sztuki. Niesamowicie piękne – spirala wykręcona do samego chóru. Ale nie dość, że są dziełem sztuki, są też zagadką dla naukowców, ponieważ te schody nie mają prawa utrzymać ciężaru człowieka. Zbudowane są wbrew prawom fizyki. Nie mają żadnej centralnej podpory, jakiegoś filaru, elementu, który przejmowałby ciężar. Te schody powinny się zawalić przy próbie wejścia na nie. A one stoją i są używane, a także podziwiane przez nawiedzających kaplicę wiernych i turystów. Schody owe zrobione zostały bez użycia ani jednego gwoździa. Wszystko na kliny, według starej sztuki, którą dzisiaj w Polsce może znają jeszcze tylko górale czy kurpie. Bez metalu, bez żadnych innych elementów, które by usztywniały tę konstrukcję. Drewno było bardzo trwałe, bardzo wytrzymałe. Nie wiadomo, skąd ów solarz je wziął. Kiedy robiono dochodzenie, okazało się, że takiego drewna w okolicy nie ma. Trudno je nawet nazwać. W składach budowlanych twierdzono, że takiego drewna nie zamawiano. Kilka miesięcy pracy i powstało arcydzieło. Arcydzieło, które jest bardzo symboliczne. Schody mają 33 stopnie. 33 lata – to wiek Pana Jezusa, ale też, jak mówiliśmy wcześniej, to wiek, w którym (według Marii z Agredy) św. Józef poślubił Maryję. Niesamowity cud, który po dziś dzień wzbudza zachwyt wszystkich oglądających. I jeszcze jedna ciekawa rzecz na koniec, zdradzająca, że wykonawcą schodów mógł być św. Józef, jak wierzą siostry. Kiedy budowla została ukończona i matka przełożona chciała się z nim rozliczyć, okazało się, że stolarz zniknął. Nie odebrał zapłaty i tak jak nagle pojawił się z osiołkiem, tak samo niezauważalnie „rozpłynął” się. To jest historia znana, ale warto ją przypominać, gdyż stanowi bardzo spektakularny i namacalny cud uczyniony przez św. Józefa.
Trzecia historia jest już mniej znana, ponieważ jest wydarzeniem osobistym związanym ze św. Józefem. Dotyczy Inowrocławia. Co jest tam znanego? Sanatorium, które leży na terenie parafii św. Józefa. Proboszczem był tam znany egzorcysta – ks. Antoni Balcerzak, bardzo zacny kapłan. Pielgrzymowaliśmy razem przez wiele lat do Wilna w warmińskiej pieszej pielgrzymce. On organizował silną grupę z Inowrocławia i okolicy, która z nami chodziła.
W tej parafii pod wezwaniem św. Józefa mieszka i udziela się w kościele (jest kimś w rodzaju drugiego kościelnego) mój dobry znajomy – Tadeusz. Tadeusz – zawsze wpatrzony w św. Józefa -jest malarzem z zawodu, wiele lat przepracował w spółdzielni mieszkaniowej jako brygadzista grupy remontowej. Bardzo dużo pomaga w kościele przy różnych rzeczach – malowanie, czyszczenie okien, prace na dachu, najróżniejsze sprawy. I najczęściej nie chciał żadnej pomocy, twierdząc, że nie idzie sam, idzie ze św. Józefem. Zawsze to powtarzał. Wspaniały człowiek. Kidy odchodził na emeryturę, obiecał mi, że przyjedzie też do mnie na Litwę, by pomóc przy remontach. I rzeczywiście pracował tam ze mną przez dwa sezony, też jako wolontariusz, przy budowie ogrodzenia wokół kościoła, przy remoncie domu parafialnego, ocieplaniu plebanii, elewacji. Nie raz krzyczałem na niego, kiedy robotnicy pracowali na rusztowaniu, a on kawałek dalej stawiał drabinę, na drabinie deskę i po tej desce biegał. Robił dużo dobrego i co jest takim wielkim świadectwem, wspierał też bardzo finansowo te remonty na Litwie. Rusztowanie kupił w Suwałkach, przewoziliśmy je przez granicę moją osobową toyotą. Podobnie wiele innych rzeczy, jak taczki i inne sprzęty. I najczęściej kłóciliśmy się, kto płaci, boi on zawsze mówił: „Mam dobrą emeryturę, zasłużenie wypracowaną, mogę sobie pozwolić”. Niesamowity człowiek.
Wróćmy jednak do historii ze św. Józefem. Tam, w kościele św. Józefa, strop tworzy metalowa kratownica, na której poukładane są gipsowe kasetony. Wysokość stropu od posadzki to jakieś 20 metrów. Była jesień i w kościele od tego stropu trochę zawiewało. Zazwyczaj przed sezonem zimowym trzeba było wejść na strych i docieplić go specjalną watą, popoprawiać w niektórych miejscach powstałe ubytki. Tadeusz zabrał się za tę pracę, a żeby mu nikt nie przeszkadzał, zamknął drzwi na chór przez który przechodziło się na strych. Pracując, nagle w jakiś sposób stracił punkt ciężkości, kaseton pękł na pół, a on spadł 11,5 metra na chór. Wystarczyłoby kilka metrów dalej, a spadłby 20 m. na posadzkę. Jednak spadł na chór, w miejscu, gdzie stały zapasowe plastikowe organy. Spadł po części na drewnianą podłogę, po części na te organy. Obok były różne niebezpieczne przedmioty – jakieś wystające pręty, odwrócone krzesło… Mogłoby skończyć się to o wiele gorzej. Podczas upadku powstał wielki hałas. Gdy pospieszono na pomoc, okazało się, że drzwi są zamknięte. Trzeba było biec do proboszcza po drugi klucz. Gdy wezwano karetkę, Tadeusz był jeszcze przytomny. Prosił o telefon, by powiadomić żonę o wypadku. Miał połamane żebra, oko prawie wystrzeliło, szczęka pęknięta, nos wybity. Trafił do szpitala, zapadł w śpiączkę, w której przeleżał koło czterech tygodni. Ale, biorąc pod uwagę, że nie powinien przeżyć, wyszedł w dość dobrym stanie. To był cud. Gdy po świętach wrócił do domu, był przekonany, że Boże Narodzenie jeszcze przed nim, i chciał szykować się do Świąt. W okolicach Trzech Króli zapowiedział się w odwiedziny ksiądz proboszcz. Tadeusz był leżący, ale stwierdził, że przy proboszczu nie wypada leżeć, więc zdobył się na wysiłek, by usiąść. Ksiądz udzielił mu Komunii Świętej, chwilę porozmawiali. Po odwiedzinach po raz pierwszy postanowił wstać i pójść samodzielnie do łazienki. W sposób niesamowity powróciły siły. Ja byłem u niego dwa dni później, podczas nieobecności żony. Sam wstał, otworzył drzwi. Gdy byłem następnym razem, za jakiś czas, było już całkiem dobrze. Złożono mu szczękę, mostek, żebra się pozrastały. Oko też naprawili. Dzięki Bogu skończyło się to, wielką łaską, bez kalectwa do końca życia, a z olbrzymią korzyścią na duchu. Biorąc pod uwagę to doświadczenie cudownego ocalenia, Tadeusz zawsze podkreśla, że stało się to za sprawą św. Józefa. To św. Józef go złapał, bo on zawsze z nim wszędzie chodził. To św. Józef zadbał, że jeśli już musiał spaść, to żeby spadł „na cztery łapy”. To jest wielkie świadectwo dla mnie osobiście, dla całej rodziny, dla parafii, dla wszystkich, którzy znają Tadeusza i dla wszystkich, którzy o tym słyszą. Wielkie świadectwo potężnej opieki św. Józefa.
Św. Józef opiekuje się nami, czuwa nad nami. Jest patronem szczególnym i dla kapłanów w przeżywaniu kapłaństwa, i dla sióstr zakonnych, dla wdów, dla sierot, dla robotników, budowlańców różnego rodzaju – i stolarzy, i kamieniarzy, i murarzy. W wielu, wielu sytuacjach można się do niego uciekać. On jest patronem od wielu rzeczy i spraw. Nie ma sytuacji, w których nie można byłoby przywoływać św. Józefa. I warto uciekać się do niego, prosząc o jego pomoc i wstawiennictwo.