Otwórzmy swoje serca na obecność Maryi. Jej Serce jest otwarte, ramiona szeroko rozłożone, aby każdego z nas przygarnąć, każdego z nas przytulić, aby każdego z nas zawrzeć w swoim Sercu.
Bóg posyła swoją Matkę, by ratować wszystkich ludzi. Spoglądając na dzisiejsze pierwsze czytanie (Rdz 19, 15-29), gdzie Bóg ratuje Lota z rodziną, możemy poczynić pewną analogię do tego, co czyni Bóg teraz poprzez Osobę Maryi. Zauważmy, że tam człowiek stawiał Bogu nawet pewien opór i Bóg po prostu brał i zabierał człowieka z niebezpiecznego miejsca. Człowiek nie był świadomy do końca, co może się wydarzyć, jak wielkie jest niebezpieczeństwo. A kiedy Bóg polecił, aby człowiek schronił się w górach, to ten stawiał jeszcze pewne warunki, jeszcze o coś prosił, chciał zmienić Boże decyzje. I Bóg z miłości do człowieka zgodził się na to.
Może nas dziwić porównanie współczesnej sytuacji do tamtej sprzed wieków, a jednak jest w jakimś stopniu podobna. Tak wielkie niebezpieczeństwo grozi nam. Bóg dobrze o tym wie. Posyłając Maryję pragnie ratować, i to ratować wszystkich. Poprzez objawienia, poprzez pouczenia już bezpośrednio w naszej wspólnocie, Bóg pragnie nam ukazać miejsce schronienia. Chce, abyśmy zrozumieli, a nie rozumiejąc do końca, byśmy po prostu przyjęli, iż On pragnie ratowania naszego życia. Tam chodziło o życie ziemskie, chociaż nie tylko. Tutaj chodzi przede wszystkim o życie duszy, które jest w tak wielkim stopniu zagrożone, że nie mają tego w świadomości nawet kapłani. Tylko nieliczni, którzy otworzyli swe serce na Boga i na Jego światło mają jako takie wyobrażenie stanu dusz współcześnie. Kiedy Maryja przychodzi do nas, kiedy przychodzi do ludzkości w różnych objawieniach, daje zawsze środek, za pomocą którego człowiek może się ratować. Jednak człowiek nie do końca przyjmuje, nie do końca wierzy. Bardzo często trochę zadziałają emocje, trochę zadziałają uczucia – i to wszystko. A tutaj chodzi o przyjęcie postawy na całe życie. Chodzi o przyjęcie rzeczywistości Boga jako prawdę, jako realność, jako rzeczywistość, która jest.
Maryja przychodząc do dusz, pragnie, aby dusze doświadczyły miłości matczynej, ponieważ w Jej Sercu, gdy do Niego przylgną, otrzymują ratunek. Poprzez Jej Serce Bóg ratuje świat. Stąd pragnienie Bożej Matki, by nawiązywać bliską relację z każdą duszą. By każda dusza rzeczywiście otworzyła się na Jej macierzyńską miłość, by uwierzyła, że jest prawdziwą Matką i wszystko, co się z tym wiąże jest w Niej w sposób doskonały, dzięki Stwórcy. A więc miłość matczyna, troska, opieka, czułość, wyrozumiałość – wszystko to jest w Matce Najświętszej w stopniu doskonałym. A jeżeli do tego dołożymy poznanie ludzkich serc, jakie dał Jej Bóg, to w jakimś stopniu możemy sobie uświadomić, że mając to poznanie i tę miłość w swoim Sercu, Ona może zrozumieć każdą duszę i każdą ratować, bo wie, czego każda dusza potrzebuje. Wie, w jaki sposób dotrzeć do każdej duszy.
Często człowiekowi wydaje się, że tylko słowa są nośnikiem jakichś treści, które pociągają duszę. Samo słowo nic nie znaczy. Jednak, jeżeli Bóg w to słowo tchnie swojego Ducha, to choćby ludzi były miliony, każdy to słowo zrozumie inaczej. Ale w taki sposób, jaki potrzebuje jego dusza, bo Duch będzie przemawiał do każdej duszy. Słowo będzie jedno, ale każda dusza odczyta je do siebie, po swojemu.
Postarajmy się otworzyć na matczyną miłość Maryi, całkowicie i do końca. Gdy nasze serca otworzą się i przyjmą Ją, przyjmą Miłość, będą w stanie być narzędziem w rękach samego Boga. Nie patrzmy na przeróżne swoje słabości, na nieumiejętności, na nieudolności przeróżne. Nie patrzmy na swoje ograniczenia. Spójrzmy na dzieci fatimskie – to były tylko dzieci, a nie wykształceni teologowie, nie doskonali święci już w momencie pierwszych objawień. To były dzieci, które nawet różańca nie odmawiały tak, jak powinny. A jednak cały świat zostaje poruszony dzięki ich sercom. Wielcy grzesznicy i wielcy teologowie padają na kolana przed tymi dziećmi, widząc w nich niezwykłe działanie Boga. I każdy pielgrzym, który idzie w to miejsce, gdzie Maryja przekazywała i przekazuje łaski poprzez tych małych Świętych, doświadcza niebywałego błogosławieństwa, niebywałego poruszenia serca, odnowienia życia duszy. A przecież to tylko dzieci! Z różnych stron świata ludzie, o różnych kulturach, różnych osobowościach, powołaniach odnajdują dokładnie to, czego potrzebuje dusza. Poprzez dzieci fatimskie Maryja może przychodzić z miłością matczyną. Tej miłości tam, w Fatimie, doznają pielgrzymi.
Ale, czy w Medjugorje nie jest takie samo miejsce działania Bożej łaski? Przecież i tutaj Maryja przyszła do dzieci. Teraz to są już dorosłe osoby, a Ona nadal przychodzi. Przychodzi jednak nie ze względu tylko na widzących, przychodzi ze względu na wszystkich ludzi na świecie. Jednym bliżej jest do Fatimy, innym do Medjugorja, jeszcze innym do innego miejsca Maryjnych objawień. Wszędzie, wszędzie Ona pragnie, aby człowiek otworzył się na Jej matczyną miłość, bo poprzez to otwarcie i przyjęcie Jej miłości świat będzie uratowany. I każda dusza może cieszyć się szczęściem Nieba.
To przychodzenie Matki Bożej do nas podobne jest trochę do wspomnianego fragmentu Pisma Świętego z Księgi Rodzaju. Pan Bóg niemalże nie patrząc, czy mamy ochotę czy nie, po prostu zabiera nas z miejsca zagrożenia i przenosi w miejsce bezpieczne – w ramiona Niebieskiej Matki, do Jej Serca. A jedyne o co prosi, to abyśmy nie oglądali się za siebie. Abyśmy potrafili zostawić wszystko. Każde spojrzenie wstecz wdziera się w duszę, czyniąc w niej zamęt. Niesie śmierć. Nawet nie jesteśmy w stanie pojąć, jak wielkie jest zagrożenie i jak straszliwy jest szatan, który nie opuszcza żadnej okazji, aby zniszczyć duszę. W nim nie ma żadnej, ani odrobiny, ani iskierki miłości do duszy. Jest bezwzględny, więc człowiek nie może oczekiwać, że jakoś go oszczędzi.
Rozważmy te słowa na indywidualnej modlitwie. Sięgnijmy do dzisiejszego pierwszego czytania i spójrzmy, w jaki sposób Bóg ratuje Lota i jego rodzinę. Przenieśmy to na swój grunt. Oddajmy się Niepokalanemu Sercu Maryi, bo z jednej strony Bóg nas już przenosi do Jej Serca, ale Ona pragnie, abyśmy z własnej woli do Niego weszli. Aby nie było nic, ani odrobiny jakiegoś sprzeciwu, obawy, lęku. Abyśmy w ciemno zaufali, chociaż nie rozumiemy wielkości zagrożenia. Nie chciejmy wiedzieć. Gdyby Bóg ukazał człowiekowi, co mu zagraża, człowiek nie wytrzymałby. Oszalałby z rozpaczy, ze strachu. Umarłby. Skryjmy się w Sercu Matki i tam przyjmijmy miłość, którą Ona pragnie nas napełnić.
- żona Lota obejrzała się…
Żona Lota obejrzała się do tyłu i zamieniła się w słup soli. Zwróćmy teraz na to swoją uwagę. Często ludziom wydaje się, iż kara za popełnione przewinienie jest nieadekwatnie wielka – tylko się obejrzała. Ale to nie było niewinne spojrzenie w tył. Miasto, które opuszczali, było miastem grzechu i to straszliwego grzechu. W tym mieście człowiek strasznie obrażał Boga. Występował przeciw Bogu nieustannie. Wszyscy, którzy tam mieszkali w większym lub mniejszym stopniu byli dotknięci tym grzechem. Spodobało się Panu uchronić Lota i jego rodzinę. Pozwolił, by również przyszli członkowie, przyszli mężowie córek mieli szanse uratowania się. A więc chciał uchronić nie tylko samego Lota, ale i tych, z którymi jego serce było związane, a którzy też w różnym stopniu tkwili w wielkim grzechu. Nie wszyscy skorzystali i poszli. Symbolizuje to pozostawanie w grzechu, wybór grzechu. Jednak żona Lota, która poszła z nim, obejrzała się do tyłu, za siebie. Jej spoglądanie jest patrzeniem za tym, co się teoretycznie opuszcza, a jednak się do tego wraca. Bóg chciał całkowitego zerwania z grzechem, całkowitego odcięcia się od dawnego życia, od wszystkiego, co się z tym dawnym życiem wiązało. Bo nawet, jeżeli wiele rzeczy czyniono, które niezwiązane były z grzechem, to jednak w otoczeniu grzechu. Chodziło o to, by całkowicie odciąć się od starego. Żona Lota nie potrafiła tego zrobić. Ona powróciła do starego życia swoją myślą, swoim pragnieniem. Ważniejsze były jej własne pragnienia niż Słowo Boga i posłuszeństwo Mu, który zakazał oglądania się za siebie. To spowodowało, iż też poniosła śmierć. Ona nie była w tym mieście. Jej serce powracając do starego, oglądając się za dawnym życiem zostało niejako dotknięte szponami zła, w którym do niedawna jeszcze tkwiła. Wystarczyło spojrzenie.
Dlaczego o tym teraz mówimy, skoro Maryja zaprosiła nas do swojego Serca i pragnie, byśmy w nowy sposób przyjęli Jej miłość? Otóż nie da się przyjąć w pełni, jeśli tkwi się jeszcze w starym. To, czym jesteśmy otoczeni ma w sobie szpony złego, którymi jest ono w stanie wcisnąć się w najmniejszy zakamarek naszej duszy. Wystarczy malutkie uchylenie, otwarcie serca, tęsknota za starym, za tym, czym do tej pory żyliśmy, za swoimi dawniejszymi pragnieniami, za tym, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Szpony są ostro zakończone, wszędzie wejdą, wystarczy niewielki uchyłek. Może to nam wydawać się przesadą, a jednak spójrzmy na żonę Lota. Nie wróciła do miasta, ona tylko zerknęła w jego kierunku. Obecne czasy są takimi, że jeśli całkowicie człowiek nie zacznie żyć nowym życiem, to stare życie go dopadnie, to szatan znajdzie drogę do serca człowieka i pochłonie go.
Również symboliczną może być nazwa miasta, w którym się schronili, bo to było małe miasto. Małe. Trzeba być małym, trzeba być dzieckiem, bo w maleńkości, która wiąże się z posłuszeństwem i pokorą, jest ratunek. Jeśli dusza jest posłuszna i pokorna, będzie przyjmować Słowo Boga i będzie iść za tym Słowem. Będzie bezpieczna. W Sercu Maryi jest pełne schronienie. W Jej Sercu jest całkowita ochrona. I nie jest to zimny bunkier przygotowany na jakieś złe czasy, w którym na półkach stoją konserwy i woda do picia. To jest Serce Matki – pełne ciepła i miłości. To Serce, które cały czas wskazuje nam kierunek, które pokazuje drogę i nas prowadzi tą jasną drogą, dającą ufność, nadzieję, czyniącą pokój w sercu. Człowiek zamykający się w bunkrze jest pełen lęku. Cóż z tego, że zgromadził zapasy. Zamyka się w bunkrze i od tej pory nie wie, co go czeka, ile czasu tam będzie siedział, czy doczeka się żywy jakiegoś innego życia. Nie wie, co z nim będzie. My w Matczynym Sercu ukryci mamy przed sobą perspektywę. Dopiero skrywając się w Sercu Matki mamy otwierane przestrzenie nieskończoności – szczęście wieczne.
Postarajmy się bardzo mocno, głęboko rozważyć, co jest naszym starym życiem? Co jest słabością, niedobrym przyzwyczajeniem, czy upodobaniem, czymkolwiek? Co jest lub może mieć jakieś znamiona przywłaszczenia nas sobie przez zło? Nie chodzi tutaj o wielkie grzechy, bo ich nie posiadamy. Tu chodzi o nasze serce, które jeszcze gdzieś, w czymś, a nie w Bogu ma ufność, poczucie bezpieczeństwa, przyjemność. Chodzi o to, aby od tych rzeczy, od tych spraw oderwać swoje serce. Aby oczy nie patrzyły na świat i nie widziały w nim rzeczy i spraw, które by jeszcze serce pociągało. Chodzi o to, aby całkowicie złożyć swoją ufność w Sercu Maryi, całkowicie zdać się na Nią, we wszystkim, nie szukając w sobie swoich pragnień, ale całkowicie już zdając się na wolę Nieba. Jeszcze raz zaznaczmy: Bóg powołał do wielkiej świętości pastuszków – proste, małe dzieci; zwykłe dzieci. One przyjęły łaskę i w jakże szybkim czasie weszły na szczyty świętości. Bo one od razu odpowiedziały na tę łaskę i całkowicie przemieniły swoje życie. Siebie nawzajem wspierały, pomagały sobie i szły. Z najniższych dolin osiągnęły najwyższe szczyty. Himalaje przy tym, to mała górka piasku uklepana przez dziecko w piaskownicy.
Spróbujmy każdy wejrzeć w siebie, by zobaczyć, co jeszcze trzeba zostawić, za czym się już nie oglądać. Niektóre rzeczy same od razu się wyłonią, a niektóre będziemy odkrywać stopniowo. Natomiast ważne jest, byśmy mieli świadomość, że cokolwiek zobaczymy w sobie, że jest do pozostawienia, od razu to należy pozostawiać i więcej się już za tym nie oglądać. Zwracajmy się do Maryi o pomoc, by tak czynić. Ona da nam siłę.
- postawa pychy i pokory
Zazwyczaj jest tak, że dusze, które próbują iść drogą powołania dostrzegają w sobie jakieś słabości. Wydaje im się, że godzą się z obrazem siebie samego, jaki widzą. Jednak wystarczy niepochlebne zdanie czyjeś o nich, sytuacja, która nie zgadza się z ich oczekiwaniami, zderzenie z rzeczywistością, obnażającą słabości, a dusza broni się, buntuje i tak naprawdę nie przyjmuje do wiadomości, iż przecież jest słabą, właśnie jest taką. Chciałaby i w swoich oczach, i w oczach innych uchodzić za bardziej doskonałą.
Dokonamy pewnego porównania. Będzie ono może drastyczne, ale wyraża prawdę, o którą teraz chodzi. W dawnych czasach wiemy, jak traktowano trędowatych. Byli wyrzuceni całkowicie z miasta, poza społeczeństwo, skazani na powolną śmierć, w pogardzie, w poniżeniu, w upokorzeniu, z dala od swoich bliskich. Jeśli takiego nędzarza, trędowatego ktoś traktuje, jak księcia, czy może mieć pretensje, że nie traktują go, jak króla? Zapewne ci trędowaci z dawnych czasów byliby szczęśliwi, gdyby ktoś potraktował ich, jak księcia. Człowiek w swych słabościach upada bardzo nisko. Dlatego można przyrównać duszę ludzką do trędowatego. Nawet, jeśli ktoś człowieka nie traktuje zbyt przyjaźnie, jeśli słowo jest nieżyczliwe, jeśli obnażone są jakieś słabości, to i tak w porównaniu z tym, jaka jest prawda o tym człowieku, jest traktowany on po książęcemu. Czy zatem ma się obruszać, buntować, że nie jest traktowany po królewsku, zasłaniając swój trąd, udając przed samym sobą, że go nie ma? Chęć bycia traktowanym po królewsku jest pychą w człowieku, która chce przysłonięcia słabości ludzkich, chce wyróżnienia człowieka. Chce, aby człowiek myślał o sobie jak najlepiej, nie zważając na prawdę. Jakiekolwiek zranienie, jakakolwiek trudna sytuacja, jakiekolwiek obnażenie, przyjmij, że i tak jesteś traktowany jak książę, choć w rzeczywistości jesteś trędowaty. Jesteś nędzarzem, twoja dusza choruje na trąd. Sam z siebie jesteś przecież nikim.
To z woli Boga traktowany jesteś, jak książę. Więcej, On pragnie z twojej duszy, z jej głębi wydobyć perłę, świadczącą o twojej królewskości, bo ty jesteś królem, ale tylko dzięki Niemu. Nie jest to proste. Chodzi o to, aby żyć w świadomości, że się posiada słabości i że się posiada ich o wiele więcej, niż człowiek ma tego świadomość; że samemu nie jest się w stanie niczego dobrego uczynić. Więc czegokolwiek człowiek doświadcza w życiu i tak jest traktowaniem po książęcemu – lepsze traktowanie niż tak naprawdę człowiek zasłużył sam z siebie. Sam z siebie! Ale do twojej duszy trędowatej podchodzi sam Król, sam Bóg. I On w twojej duszy wcześniej złożył swoją perłę, a teraz pragnie ją wydobyć. On, tylko On tak naprawdę traktuje cię po królewsku, choć ty nadal jesteś pokryty trądem, nadal jesteś sam z siebie nikim. Doświadczenie Bożej miłości, która człowieka wywyższa, jest doświadczeniem, które przynosi człowiekowi pokorę. Pokory potrzeba każdej duszy, by prawdziwie spotkać się z Bogiem. I koło się zamyka.
Maryja pragnie wziąć nas do swojego Serca, abyśmy w Jej Sercu mieli odwagę patrzeć na prawdę o samych sobie, ale Jej oczami. Spojrzenie oczami Maryi nie będzie wprowadzało nas w załamanie, w rozpacz, ale pomoże nam zrozumieć miłość, jaką ma Bóg do nas; miłość, o której nie da się powiedzieć wszystkiego. Żadne słowo nie jest w stanie opisać tej miłości. Ale zacząć trzeba od trądu, od zrozumienia, że dusza jest jak trędowaty. To nic, że jesteś dziesięć, dwadzieścia lat we wspólnocie. To nic, że codziennie uczestniczysz we Mszy świętej, w adoracji, odmawiasz różaniec. To wszystko nic. Sam z siebie jesteś trędowaty. Jeśli ktoś ciebie traktuje, jak trędowatego, to powiedz: zasłużyłem na to. A i tak miej świadomość, że traktuje ciebie jak księcia.
Klękając przed Jezusem, który jest Królem, uprzytomnij sobie, że to właśnie On będąc na Krzyżu złożył w tobie perłę. I ta perła czyni ciebie dzieckiem królewskim. Ty sam z siebie zasługujesz tylko na wyrzucenie z miasta, na śmierć w samotności, ale Jego miłość jest tak wielka, tak umiłował ciebie, że czyni wszystko, abyś żył. I to żył jako dziecko Króla; nie jak żebrak, bezdomny, ale jak król. Ty to wszystko wiesz. Od tylu lat to wiesz, a teraz staraj się to przyjąć sercem, zanurzyć się w tę rzeczywistość. I zacznij żyć od nowa, bo jesteś dzieckiem Króla, choć sam z siebie jesteś przecież nikim.
Z Maryją adoruj Jezusa. Razem z Nią módl się, abyś otworzył serce i pozwolił Jezusowi pokazać ci perłę w tobie – dowód Jego miłości.